Translate

czwartek, 24 marca 2016

Raz na wozie, raz pod wozem. Faworyci w kratkę, czyli popisy w Indian Wells.


























Indian Wells. To tu przez ostatnie dwa tygodnie znajdowała się mekka światowego tenisa. Największe gwiazdy oraz ci jeszcze nieopierzeni pretendenci do tytułów przyjechali na podbój Kalifornii. Jednym się udało, innym niekoniecznie. Zobaczmy jak to na prawdę było...  

W turnieju męskim idealnie sprawdziło się słynne powiedzenie wielkiej ikony angielskiego futbolu Gary'ego Linekera, który twierdził, że "Piłka nożna to taka gra, w której 22 mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak wygrywają Niemcy..." - oczywiście w pełni przekładając to na tenisowe podwórko. Turniej w Indian Wells, to obok Miami, jedyna impreza w kalendarzu ATP i WTA, w którym drabinka liczy 96 osób w grze pojedynczej, czym ustępuje jedynie Wielkim Szlemom. Na triumf w kalifornijskim słońcu było więc sporo chętnych, ale z wszelkich marzeń rywali skutecznie odarł Novak Djokovic. Dla mnie to jednak żadne zaskoczenie, bo Serb w ostatnim czasie nie ma sobie równych i chyba tylko najwięksi optymiści, a może nawet ci z pogranicza czystej fantastyki, mogliby widzieć w Indian Wells innego zwycięzce. Nole - rzecz jasna najwyżej rozstawiony w Kalifornii, co prawda rozpoczął występ od przegranego seta ze 134. na świecie amerykańskim kwalifikantem Bjornem Fratangelo, ale cały turniej zakończył w iście imponującym stylu, gromiąc w finale Milosa Raonica. Djokovic ustanowił też kolejny rekord - jako pierwszy tenisista w historii pięć razy schodził z kortu w Indian Wells niepokonany. Triumf na kalifornijskiej pustyni wywindował też Serba na pozycję lidera pod względem liczby zwycięstw w turniejach rangi ATP Masters 1000 - 27, choć na razie to miejsce dzieli jeszcze z Nadalem. Napisałem jeszcze, bo już w tym tygodniu trwa kolejny "tysięcznik", tym razem w Miami i odczuwam dziwne wrażenie, że po jego zakończeniu Novak w tej hierarchii będzie już panem absolutnym. 
Turniej w Indian Wells w wydaniu męskim przebiegał głównie pod dyktando faworytów. Największą wpadką była oczywiście przegrana wicelidera rankingu Murraya z Argentyńczykiem Delbonisem już w trzeciej rundzie. Dla jednych może sensacyjna, ale jak dla mnie niekoniecznie. Kalifornia nigdy jakoś specjalnie nie leżała Brytyjczykowi. Tylko raz zagrał tu w finale (w 2009 roku z Nadalem), a potrafił też przegrywać z Youngiem (2011 - 2. runda) czy Garcią-Lopezem (2012 - 2. runda). Pustynny klimat w Indian Wells to chyba nie szkocka bajka. Poza porażką Murraya było też kilka innych dość niespodziewanych rezultatów. Swoje inauguracyjne pojedynki przegrali m.in. Paire, Dimitrov, Klizan, Troicki, Kyrgios, Sousa, Bellucci, Cuevas czy Chardy. Na czwartej rundzie podbój Kalifornii zakończył rozstawiony z trójką Stan Wawrinka - lepszy od niego David Goffin. Znowu zaś błysnął talent Alexandra Zvereva. Młody Niemiec dotarł aż do czwartej rundy, w której dzielnie walczył z Nadalem, miał nawet piłkę meczową, ale doświadczenie Hiszpana tym razem wzięło górę. Jeśli Zverev będzie rozwijał się w takim tempie wróżę mu szybki awans do Top 10.

Turniej kobiet, w odróżnieniu od męskiego, obfitował w wiele zaskakujących wyników, począwszy od pierwszych rund, a kończąc na finale. Po tytuł dość niespodziewanie sięgnęła Victoria Azarenka, która w decydującym spotkaniu pokonała wielką Serenę Williams. To był zdecydowanie turniej Białorusinki, która na tronie w Indian Wells zasiadła po raz drugi (wcześniej w 2012 roku). Azarenka odniosła w Kalifornii czwarte zwycięstwo nad Williams, wcześniej triumfowała w Miami, Doha i Cincinnati. Za każdym razem był to decydujący pojedynek. Żadna inna aktywna tenisistka nie ma lepszego bilansu w finałowych starciach z liderką rankingu. Vika wraca na zwycięską ścieżkę, co dobrze wróży rywalizacji w WTA, bo większość aktualnych gwiazd nieco spuściła z tonu i widać wyraźny kryzys. W Indian Wells prawie połowa rozstawionych (14 na 32) nie przebrnęła swojego pierwszego meczu, wśród nich m.in. wiceliderka rankingu WTA Angelique Kerber i czwarta w nim Garbine Muguruza. Z bardzo dobrej strony pokazały się Karolina Pliskova i Agnieszka Radwańska - półfinalistki imprezy. Czeszka po dwóch nieudanych turniejach w Doha i ZEA nieco się odrodziła. Polka jest najrówniej grającą tenisistką w tym roku, nie schodzi poniżej półfinałów, dzięki czemu w najnowszej klasyfikacji będzie drugą rakietą świata. Znowu zadziwiła Daria Kasatkina. Młodziutka Rosjanka coraz odważniej wchodzi w świat dorosłego tenisa. W Indian Wells pokonała kolejną wysoko rozstawioną tenisistkę, tym razem Timeę Bacsinszky. Wygląda na to, że na skutek ostatnich wydarzeń, w rosyjskim kobiecym tenisie Kasatkina zaczyna symbolicznie przejmować pałeczkę... 
















środa, 9 marca 2016

Kolejny szturm młodzieży. Start Pucharu Davisa.

























Nastał marzec - idzie młodość. Tak można w skrócie opisać sytuację po pierwszym tygodniu trzeciego miesiąca rozgrywek WTA. W dwóch rozgrywanych w minionym tygodniu turniejach rangi International - w malezyjskim Kuala Lumpur i meksykańskim Monterrey - dominowały tenisistki urodzone po 1992 roku. Na osiem półfinalistek aż sześć ma poniżej 23 lat! Szczegóły poniżej.

W Kuala Lumpur dużo zaskoczeń, choć największe już drugiego dnia, kiedy to najwyżej rozstawiona Roberta Vinci przegrała inauguracyjny pojedynek z mało znaną Tajwanką Kai-Chen Chang. Los Włoszki podzieliły też inne rozstawione tenisistki: Annika Beck [4], Nao Hibino [5] i Saisai Zheng [8]. Na drugiej rundzie swój występ w Malezji zakończyła też Su-Wei Hsieh [7], a tylko krok dalej zaszła inna faworytka Sabine Lisicki [3]. Zaskoczyły natomiast Naomi Broady i Lin Zhu - półfinalistki BMW Malaysia Open. W finale zagrały młode gniewne współczesnego tenisa - Elina Svitolina i Eugenie Bouchard. W niemal trzygodzinnym maratonie lepsza okazała się Ukrainka. Dla Svitoliny to czwarty triumf w głównym cyklu, ale pierwszy pod wodzą słynnej Justin Henin. W nagrodę Ukrainka przesunie się w najnowszym zestawieniu na 14. miejsce - oczywiście najwyższe w karierze. Bouchard nie ma szczęścia w tegorocznych finałach, już po raz drugi w decydującym meczu musiała uznać wyższość rywalki (poprzednio przegrała w Hobart). Do trzech razy sztuka?

W drugim rozgrywanym w tym tygodniu turnieju jeszcze więcej niespodzianek. Z pewnością można powiedzieć, że to nie był dobry tydzień dla Włoszek. W Monterrey, najwyżej notowana była Sara Errani, ale i ona podobnie jak Vinci w Malezji, za dużo się nie nagrała. Odpadła w drugim meczu z młodą i zdolną Estonką Anett Kontaveit. Dużo poniżej oczekiwań wypadła też druga faworytka Caroline Wozniacki. Dunce nie udało się przebrnąć granicy ćwierćfinału, choć apetyty na pierwszy od roku triumf w głównym cyklu WTA były na pewno bardzo duże. Zawiodły też inne tenisistki z czołowej trzydziestki rankingu - Anastasia Pavlyuchenkova i Johanna Konta. W półfinałach, wzorem Kuala Lumpur, powiew młodości. Pierwszy raz w tej fazie turnieju zawitała Kontaveit, a trzeci finał w Meksyku chciała osiągnąć Garcia. Nie udało się jednak ani jednej ani drugiej. O tytuł w Monterrey zmierzyły się Kirsten Flipkens i Heather Watson. Górą Brytyjka, dla której to trzeci finał w karierze i co najważniejsze trzeci zwycięski. Skuteczność godna pozazdroszczenia.

























Początki marca to zwykle start Davis Cup-u. Nie inaczej było i w tym roku. Panowie rywalizowali o ćwierćfinał tych rozgrywek już po raz 105. W tym sezonie w Grupie Światowej znaleźli się obrońcy tytułu Brytyjczycy oraz ubiegłoroczni finaliści Belgowie, a także Francuzi, Kanadyjczycy, Czesi, Niemcy, Australijczycy, Amerykanie, Chorwaci, Serbowie, Japończycy, Kazachowie, Argentyńczycy, Włosi, Szwajcarzy i co najważniejsze po raz pierwszy w historii Polacy. Większość ekip wystawiła swoje najsilniejsze składy. Jedynie w szeregach Szwajcarów, Kanadyjczyków i Polaków zabrakło tych największych gwiazd, ale najczęściej z powodu kontuzji, czasami prawdziwej, a czasami udawanej... Do najlepszej ósemki awansowali Brytyjczycy, Serbowie, Włosi, Argentyńczycy, Francuzi, Czesi, Amerykanie i Chorwaci.

Na koniec standardowo kilka słów o występach Polaków. W singlu znowu nie mamy się czym chwalić. Paula Kania i Kasia Piter skończyły na kwalifikacjach w Monterrey i Kuala Lumpur. Magda Linette miała tym razem trudne zadanie, bo w Malezji przyszło jej grać mecz otwarcia z Sabine Lisicki. Magda miała swoje szanse w tie-breaku drugiego seta, w którym prowadziła już 5:1 (przegrała 5:7), ale jak się nie wykorzystuje takich okazji, to nie można myśleć o końcowym triumfie. W deblu Linette też nie poszło, ale i tu łatwo nie miała. Lepsze okazały się najwyżej rozstawione Chinki Liang/Wang. Dobrze zaprezentowała się za to Piter w parze z Zanevską, które w Malezji osiągnęły półfinał. W tej samej fazie, tyle że w Monterrey zagrały też Kania z Irigoyen. Podsumowując, w singlu stagnacja trwa, w deblu w końcu coś drgnęło...


















czwartek, 3 marca 2016

Carla Suarez Navarro i Dominic Thiem - bohaterowie lutego.















Skończył się luty, więc czas na wybór bohatera i bohaterki miesiąca. Z uwagi na brak turnieju wielkoszlemowego selekcja nie była wcale prosta, tak naprawdę zadecydowały niuanse, ale właśnie często takie małe szczegóły decydują o zwycięstwie w danym secie, meczu, czy turnieju. W kategorii mężczyzn wahałem się między dwoma tenisistami - Dominicem Thiemem i Pablo Cuevasem. Ostatecznie w moich typowaniach wygrał Thiem.
Młody Austriak rozpoczął luty na kontynencie Ameryki Południowej i na dzień dobry wygrał turniej 250 w Buenos Aires. Triumf, co prawda rodził się w bólach, bo cztery z pięciu rozegranych meczów kończyły się w trzech setach. Prawdziwą wisienką na torcie podczas występu Thiema w stolicy Argentyny było jednak półfinałowe zwycięstwo nad dotychczasowym hegemonem czerwonej mączki Rafaelem Nadalem, w dodatku po obronie piłki meczowej. Oprócz czwartego tytułu na ziemi 22-letni Austriak wywiózł z Argentyny jeszcze jedną cenną zdobycz - przerwał trwająca od 2008 roku hiszpańską dominację w Buenos Aires.
Prosto z Argentina Open Thiem udał się do oddalonego niemal 2 tys. dalej Rio de Janeiro. Tam dotarł do półfinału, w którym zatrzymał go znakomity Guido Pella. Ale Dominic znowu pokazał pazur. W ćwierćfinale wyeliminował ubiegłorocznego mistrza Davida Ferrera. I tak oto w ciągu kilku dni austriacki młokos ograł dwóch najwybitniejszych hiszpańskich specjalistów od gry na mączce ostatnich lat.
Kumulacją popisowych występów Thiema podczas lutowych zmagań był sukces w Acapulco. Dominic zgarnął drugi skalp w miesiącu, ale najcenniejszy, bo najwyższy rangą - ATP World Tour 500. Poza tym pierwszy na korcie twardym. Austriak wyrasta na groźnego tenisistę nawet dla tych najlepszych. No może poza Djokovicem, ale ten obecnie gra w zupełnie innej lidze. W najnowszym rankingu ATP Thiem zajmuje najwyższe w karierze 14. miejsce, a w zestawieniu Race to London awansował na trzecią lokatę, tuż za Djokovica i Murraya.

Spory awans, tyle że w klasyfikacji kobiet zanotowała też moja bohaterka miesiąca Carla Suarez Navarro. Hiszpanka po zwycięstwie w Doha przesunęła się z 11. na 6. (najwyższą w karierze) pozycję w hierarchii WTA. W bogatym Katarze wystąpiła niemal cała elita kobiecego tenisa. Zabrakło jedynie Sereny Williams i Marii Sharapovej, które w tym czasie przygotowywały się na ... wielką galę rozdania Oscarów. Carla od początku turnieju grała niezły tenis, co prawda w drodze po tytuł pokonała tylko jedną zawodniczkę z Top 10 (niestety była to Agnieszka Radwańska), ale całą swoją postawą w pełni zasłużyła na ten sukces. Odnoszę wrażenie, że Hiszpanka jest tenisistką bardzo niedocenianą, stąd też bardzo się cieszę, że w końcu udało jej się ugrać coś większego. Do tej pory Suarez raziła nieskutecznością w decydujących meczach. Na dziewięć szans zdołała upolować raptem jeden turniej i to tej najniższej rangi International w portugalskim Oeiras. Dlatego też to właśnie jej, jak żadnej innej tenisistce należy się tak cenne zwycięstwo.  













poniedziałek, 29 lutego 2016

Czarny tydzień faworytów.



To był czarny tydzień dla faworytów. W żadnym z pięciu rozgrywanych turniejów organizatorzy nie mogli pochwalić się finałem marzeń, czyli spotkania dwóch najwyżej rozstawionych w imprezie. Mało tego - w decydującej fazie turnieju nie grała żadna "jedynka". A tenisiści na prawdę z najwyższej półki: Kerber, Azarenka, Djokovic, Ferrer, Paire. Ale po kolei ...

Tradycyjnie o najlepszą obsadę w ostatnim tygodniu lutego w rywalizacji kobiet zadbali szejkowie z Kataru. Do Doha w pogoni za punktami i ogromnymi pieniędzmi zawitała niemal cała czołowa dziesiątka WTA, zabrakło jedynie Sereny Williams i wciąż kontuzjowanej Marii Sharapovej. Przygoda z Katarem bardzo szybko zakończyła się jednak dla dziewiątki rozstawionych, wśród której była turniejowa jedynka Angelique Kerber i dwójka Simona Halep. Odpadły też Bencic [6], Safarova [7], Pliskova [10], Kuznetsova [12], Jankovic [14], Svitolina [15] i Errani [16]. Niewiele zdziałały również Petra Kvitova [5] i Caroline Wozniacki [13], które nie zdołały przebrnąć trzeciej rundy. Mimo prawdziwej rzezi rozstawionych w finale znalazła się jedna z nich - Carla Suarez Navarro [8]. Hiszpanka rozegrała turniej życia i w nagrodę mogła cieszyć się z największego trofeum w karierze. W decydującym pojedynku wygrała z prawdziwą sensacją katarskiej imprezy - Jeleną Ostapenko. 18-letnia Łotyszka przebojem zawędrowała aż do finału, eliminując po drodze m.in. Kuznetsovą i Kvitovą. Była nawet seta od zwycięstwa, ale doświadczenie Navarro nad młodością Ostapenko wzięło jednak górę. Dzięki rewelacyjnemu występowi w Doha Łotyszka awansuje w najnowszym rankingu o blisko 50 pozycji i będzie 41. rakietą świata.

Drugi turniej pod egidą WTA, jaki rozgrywano w tym tygodniu to Acapulco. W meksykańskim kurorcie najwyżej rozstawioną tenisistką była aktualnie 14. w rankingu Victoria Azarenka. Białorusince nie udał się jednak podbój miasta u wybrzeży Oceanu Spokojnego. Wycofała się z turnieju przed spotkaniem drugiej rundy z powodu kontuzji lewego nadgarstka. Na nieszczęściu byłej liderki rankingu skorzystała Dominika Cibulkova, która po otrzymaniu walkowera poszła za ciosem i awansowała do finału imprezy. W nim zmierzyła się z numerem dwa turnieju Sloane Stephens. Amerykanka po raz drugi w tym sezonie błysnęła formą i po ponad trzygodzinnym meczu pokonała Słowaczkę, zgarniając drugi tytuł w sezonie, a trzeci w dotychczasowej karierze. W Acapulco obyło się bez większych sensacji. Za niespodzianki można uznać jedynie porażki Alison van Uytvanck w pierwszej i Johanny Konty w drugiej rundzie.

Identyczny przebieg jak ten w Acapulco miał męski turniej w Dubaju. W ZEA pojawiło się trzech tenisistów z Top10, ale główny faworyt był tak naprawdę tylko jeden - Novak Djokovic. Serb niespodziewanie jednak skreczował w ćwierćfinałowym spotkaniu z Feliciano Lopezem z powodu problemów z okiem. Pech lidera rankingu ATP doskonal wykorzystał grający w tej samej połówce drabinki Marcos Baghdatis. Cypryjczyk rozpoczął turniej od zwycięstwa nad rozstawionym z piątką Viktorem Troickim, po drodze pokonał jeszcze m.in. Roberto Bautistę Aguta [4] i Feliciano Lopeza [6] i dość nieoczekiwanie zameldował się w finale, gdzie czekał na niego kolejny faworyt, Stan Wawrinka. Tutaj sensacji już nie było. Szwajcar pokonał Baghdatisa i sięgnął po drugie trofeum w sezonie, a trzynaste w karierze. Dzięki zwycięstwu w Dubaju Wawrinka dołączył do Djokovica i Bautisty Aguta, którzy też już dwukrotnie wygrywali w tym sezonie.

Dzień później lista tenisistów z drugim w sezonie tytułem powiększyła się o kolejne nazwisko. W Acapulco nie było mocnego na Dominica Thiema. Austriak do Meksyku przyleciał prosto z Ameryki Południowej, gdzie o rankingowe punkty walczył w dwóch turniejach na nawierzchni ziemnej: Buenos Aires (zwycięstwo) i Rio de Janeiro (półfinał). W Acapulco rywalizacja toczyła się na kortach twardych, ale i tu Thiem pokazał rywalom, że jest trudnym przeciwnikiem. W finałowym spotkaniu pokonał Australijczyka Bernarda Tomica i zdobył pierwszy w karierze tytuł na hardkorcie. W Acapulco sypnęło sensacjami. Już w drugiej rundzie odpadli dwaj najwyżej notowani tenisiści: broniący mistrzostwa David Ferrer i Kei Nishikori. Jeszcze gorzej spisał się Marin Cilic, który przegrał już inauguracyjne spotkanie. Bez zwycięskiego meczu w 2016 r. wciąż pozostaje Ivo Karlovic, na domiar złego Chorwat nie dokończył pojedynku z Harrisonem z powodu kontuzji kolana. Po raz kolejny błysnął za to młodziutki Taylor Fritz, który po przejściu kwalifikacji dotarł aż do ćwierćfinału, a w pierwszej rundzie wyeliminował Jeremy'ego Chardy'ego [8]. Coś czuję, że będą ludzie z tego chłopaka.

W Sao Paulo, ostatnim rozgrywanym w tym tygodniu turnieju, tenisiści rywalizowali na czerwonej mączce. Przebieg brazylijskiej imprezy łudząco przypominał jednak obrazki z twardych kortów w Acapulco. Tutaj również na drugiej rundzie swoja przygodę z turniejem zakończyli najwyżej rozstawieni zawodnicy: Francuz Benoit Paire i reprezentant gospodarzy Thomaz Bellucci. Zawiedli też inni faworyci: Albert Ramos-Vinolas [5], Paolo Lorenzi [6], Nicolas Almagro [7] i Pablo Andujar [8]. Żadnemu z nich nie udało się pokonać nawet pierwszej przeszkody. Formą błysnęli za to Hiszpan Inigo Cervantes i Serb Dusan Lajovic - półfinaliści imprezy. Z dobrej strony ponownie zaprezentował się też grający z dziką kartą 21-letni Thiago Monteiro, którego dopiero w ćwierćfinale zatrzymał Pablo Cuevas. Urugwajczyk w Sao Paulo czuje się jak ryba w wodzie. Po raz drugi z rzędu triumfował na brazylijskiej mączce, a w finale pokonał imiennika z Hiszpanii - Carreno Bustę. Cuevas wpisał się też na coraz dłuższą listę tenisistów z dwoma tytułami w obecnym sezonie.

Na koniec tradycyjnie już słów kilka o występach Polaków. Oczywiście już, też tradycyjnie, najlepszy wynik osiągnęła Agnieszka Radwańska. Nasza super ninja grała w półfinale turnieju rangi Premier 5 w Doha, w którym przegrała z Carlą Suarez Navarro, późniejsza triumfatorką. Ale i tak z tego turnieju najbardziej zapamiętamy to, co Agnieszka wyczyniała w pamiętnym ćwierćfinale z Robertą Vinci. Bajeczny mecz Polki, który odbił się szerokim echem w tenisowym światku jest po prostu nie do zapomnienia. Jak najszybciej trzeba zapomnieć natomiast o pozostałych singlowych potyczkach biało-czerwonych. Urszula Radwańska w Acapulco oprócz Pavlyuchenkovej przegrała także z kontuzją, kwalifikacji nie przebrnęła Paula Kania, która wyraźnie uległa Marii-Teresie Torro-Flor, a w Doha z Andreą Hlavackovą na tym samym etapie poległa Magda Linette (po raz drugi z rzędu). W kobiecym deblu iskierka nadziei. Paula Kania i Argentynka Maria Irigoyen grały w półfinale w Acapulco, w którym nie dały już rady najwyżej rozstawionym Hiszpankom Medinie Garrigues i Parra Santonji. Alicja Rosolska w parze z Brytyjką Naomi Broady przegrały w pierwszej, a Klaudia Jans-Ignacik z Barborą Krejcikovą w drugiej rundzie w Doha.
W męskim deblu naszych tenisistów na różnych etapach turnieju pokonywali późniejsi mistrzowie. W Dubaju Łukasz Kubot i Marcin Matkowski awans do półfinału stracili po porażce z Włochami Simone Bolellim i Andreasem Seppim, w Acapulco drogę do półfinału Mariuszowi Fyrstenbergowi i Santiago Gonzalezowi zamknęli Treat Huey i Max Mirnyi [4], a w Sao Paulo marzenia o dobrym występie Mateuszowi Kowalczykowi i Andreasowi Siljestromowi prysły po meczu z Julio Peraltą i Horacio Zeballosem. Moje marzenia o dobrych występach Polaków wciąż jeszcze trwają...

















       

środa, 24 lutego 2016

Tydzień sensacji. Powrót Del Potro.
























Patrząc na początek nowego sezonu, miniony tydzień był chyba najbardziej bogaty w niespodziewane, a często nawet sensacyjne rozstrzygnięcia. Zobaczcie jakie cuda działy się na czterech kontynentach przez ostatnie siedem dni...

Turniej w Dubaju, mimo znakomitej obsady, przeszedł do historii w tym raczej niechlubnym wyczynie. Po raz pierwszy, odkąd tenis zagościł w kraju szejków, swojego pierwszego pojedynku w głównej drabince nie wygrała żadna z ośmiu rozstawionych tenisistek. O ile porażkę turniejowej piątki Belindy Bencic i siódemki Roberty Vinci można jeszcze zrozumieć - obie grały w finale w Sankt Petersburgu i mogły być jeszcze zmęczone - o tyle przegrane Halep [1], Muguruzy [2], Suarez Navarro [3], Kvitovej [4], Pliskovej [6] i Kuznetsovej [8] można uznać za totalną wpadkę. Potknięcia głównych faworytek doskonale wykorzystała za to Sara Errani. Włoszka zagrała znakomity turniej i w nagrodę sięgnęła po dziewiąty i jednocześnie największy skalp w singlowej karierze. Poprzednie osiem tytułów, jakie Errani zdołała wygrać miały tę najniższą rangę - international. Turniej życia w Dubaju rozegrała także finalistka imprezy Barbora Strycova. Czeszka, co prawda nie ugrała za wiele w ostatnim meczu, ale finał turnieju rangi Premier to jej największe dotychczasowe osiągnięcie. Z dobrej strony pokazały się też młode nadzieje kobiecego tenisa - Elina Svitolina i Caroline Garcia - półfinalistki dubajskiej imprezy. W ZEA można było zatem poczuć powiew młodości.

W Rio de Janeiro sytuacja zgoła odmienna. Inny kontynent, inna ranga turnieju, inna nawierzchnia. Na starcie ani jednej zawodniczki z czołowej 40. rankingu. Jedynie przebieg rozgrywek przypominał ten z Dubaju - prawdziwą rzeź faworytek. Najwyżej rozstawiona Teliana Pereira (44. na świecie) odpadła zanim jeszcze turniej na dobre się nie rozpoczął. Inauguracyjnych porażek doznały też McHale [4], Maria [7] i Mitu [8]. Ich los, tyle że w drugiej rundzie podzieliły Johanna Larsson [2] i Polona Hercog [5]. W ćwierćfinale poległy też ostatnie dwie rozstawione - Danka Kovinic [3] i Lara Arruabarrena [6]. Cały splot tych wyników sprawił, że w finale znalazły się tenisistki, które przed rozpoczęciem turnieju nie były upatrywane w roli faworytek - 35-letnia Francesca Schiavone i o dwanaście lat młodsza Shelby Rogers. Zwyciężyła Włoszka, dla której był to pierwszy tytuł od niespełna trzech lat, a siódmy w całej karierze. Triumf na brazylijskiej mączce pozwoli też Schiavone powrócić do czołowej setki rankingu WTA. W Rio w rywalizacji kobiet górą więc doświadczenie.

A jak było w przypadku mężczyzn? Tutaj sensacji także co nie miara. Organizatorzy postarali się o topowe nazwiska z męskiego touru - brazylijscy kibice mogli podziwiać w akcji m.in. Rafę Nadala, Davida Ferrera, Dominica Thiema, Fabio Fogniniego, Jacka Socka, Johna Isnera czy Jo-Wilfrieda Tsongę. Choć akurat w przypadku ostatniej trójki słowo podziwiać to zdecydowanie wyraźnie nadużycie. Zarówno Amerykanie, jak i Francuz przegrali swoje inauguracyjne spotkania, ale to porażka Tsongi wzbudziła największe rozczarowanie. Debiutującego w Rio 30-latka z Le Mans bez skrupułów ograł bowiem 338. na świecie Brazylijczyk Thiago Monteiro, dla którego z kolei był to debiutancki mecz w głównym cyklu ATP World Tour. Słaby występ na brazylijskiej mączce zanotował też Fabio Fognini, który odpadł już w drugiej rundzie i ubiegłoroczny mistrz David Ferrer, pokonany przez Thiema w ćwierćfinale. Prawdziwą bombą była jednak półfinałowa porażka najwyżej rozstawionego Nadala z Pablo Cuevasem. Ty razem to Urugwajczyk pokazał światu, że król Rafa powoli zaczyna tracić swój blask na ziemi i wygranie z nim na tej nawierzchni to nie jest już zadanie z serii mission impossible. Cuevas zmierzył się w finale z innym jego sensacyjnym uczestnikiem Guido Pellą, który znalazł się w składzie Argentyny na marcowy mecz Pucharu Davisa z Polską. Urugwajczyk wygrał w trzech setach i odniósł największe zwycięstwo w karierze. Pella na swój premierowy tytuł musi jeszcze poczekać...

Dość czekania miał za to Nick Kyrgios. Knąbrny Australijczyk postanowił w tym tygodniu skupić się na tenisie i pokazać na co tak naprawdę go stać. Bez straty seta wygrał nieźle obsadzony halowy turniej w Marsylii, a po drodze wyeliminował m.in. turniejową dwójkę Tomasa Berdycha i trójkę Richarda Gasqueta, a w finale ograł też czwórkę Marina Cilica. Słabo spisał się główny faworyt francuskiej imprezy, najwyżej rozstawiony Stan Wawrinka, którego marzeń o półfinale pozbawił Benoit Paire. Gospodarzy zawiódł też Gilles Simon niespodziewanie pokonany w pierwszej rundzie przez Gabashviliego. Tym samym Francuz nie obronił wywalczonego przed rokiem tytułu.

Nowego mistrza poznaliśmy też w Delray Beach. W amerykańskim finale ogromne zaskoczenie. Sam Querrey lepszy od sensacyjnego Rajeeva Rama. Po raz pierwszy od 2009 roku, czyli zwycięstwa Mardy'ego Fisha, na Florydzie triumfował reprezentant gospodarzy. Podobnie jak w pozostałych turniejach, tak i za oceanem nie obyło się bez porażek faworytów. Pierwsza runda okazała się nie do przebrnięcia dla dwóch najwyżej rozstawionych tenisistów - Kevina Andersona i Bernarda Tomica. Ich los podzielił też ubiegłoroczny triumfator, oznaczony trójką Ivo Karlovic. Jednak niekwestionowanym wydarzeniem numer jeden turnieju był powrót na kort Juana Martina del Potro. Argentyńczyk po 11 miesiącach przerwy znowu mógł cieszyć kibiców swoim tenisem. W Delray Beach dotarł aż do półfinału, w którym przegrał z późniejszym mistrzem - Querreyem. Ale jak sam przyznał "Jest po prostu szczęśliwy, że może znów grać w tenisa", dlatego z niecierpliwością czekam na kolejne jego starty. 








   

poniedziałek, 15 lutego 2016

Weteranki wciąż groźne. Thiem skruszył hiszpański mur.



Drugi tydzień lutego w kobiecych rozgrywkach stał od znakiem debiutów. Rozpoczęły się bowiem dwa nowe turnieje na kortach twardych - rangi Premier w Sankt Petersburgu i International w Kaohsiung. W rywalizacji męskiej to tradycyjnie już rozstrzał międzykontynentalny i zróżnicowanie nawierzchniowe - indoor hard w Rotterdamie i Memphis oraz clay w Buenos Aires. Oczywiście nie brakowało zaskakujących wyników i planowych zwycięstw. Ale po kolei...

W Kaohsiung jeszcze przed rozpoczęciem rywalizacji można było w ciemno koronować pierwszą w historii triumfatorkę. Największa gwiazda turnieju Venus Williams w cuglach pokonała wszystkie rywalki nie tracąc przy tym nawet seta. Ale która z tenisistek mogłaby zagrozić Amerykance skoro teoretycznie najpoważniejszą przeszkodą miała być 62. rakieta świata Misaki Doi. Rozstawiona z dwójką Japonka rzeczywiście spotkała się z Venus, ale dopiero w finale, a i tak nic nie zdziałała. Przegrała gładko, podobnie jak jej poprzedniczki i to Williams zgarnęła 49. tytuł w karierze. Przed przyjazdem na Tajwan Amerykanka delikatnie mówiąc nie błyszczała formą, w zawodowym cyklu nie odniosła zwycięstwa (porażki w pierwszych rundach w Auckland i AO), a dwa pojedynki, jakie rozstrzygnęła na swoją korzyść w tym sezonie to mecze w Pucharze Federacji przeciwko Pauli Kani i Magdzie Linette. Venus była główną faworytką do zwycięstwa i z tej roli wywiązała się po mistrzowsku, ale trzeba też wspomnieć o innych pretendentkach aspirujących do walki o końcowy triumf, czyli pozostałych rozstawionych. Turniejowa czwórka Zarina Diyas i piątka Saisai Zheng wygrały tylko jedno spotkanie, Kurumi Nara [7] dotarła do ćwierćfinału, a Yulia Putintseva [3] i Su-Wei Hsieh [6] do półfinału. Meczu nie wygrała tylko rozstawiona z ósemką Alison Riske. Debiutujący w rozgrywkach WTA turniej w Kaohsiung przechodzi więc już do historii.

Swój pierwszy raz w kalendarzu WTA ma za sobą też Sankt Petersburg. Do drugiego co do wielkości rosyjskiego miasta organizatorom nie udało się ściągnąć żadnej tenisistki z Top 10, ale do rywalizacji stanęło sześć przedstawicielek czołowej trzydziestki. Po losowaniu drabinki głównej z turnieju wycofały się rozstawiona z szóstką Anna Karolina Schmiedlova (zwichnięcie kostki) i ósemką Alize Cornet (kontuzja pleców). Nie powiodło się Kristinie Mladenovic [7] i Caroline Wozniacki [3], które przegrały swoje inauguracyjne pojedynki. W półfinałach znalazły się za to trzy z czterech najwyżej rozstawionych - Belinda Bencic, Roberta Vinci i Ana Ivanovic. Tą czwartą, ku uciesze miejscowych kibiców, niespodziewanie była Daria Kasatkina. Rosjanka coraz pewniej czuje się w zawodach głównego cyklu WTA i osiąga coraz lepsze wyniki. O główne trofeum zmierzyły się turniejowa jedynka i dwójka, czyli Bencic i Vinci. Wygrała Włoszka, zdobywając jubileuszowy 10. tytuł w karierze, ale pierwszy od trzech lat. Dla Szwajcarki nagroda pocieszenia - finał w Sankt Petersburgu zapewnił jej awans do elitarnej dziesiątki kobiecego rankingu. I jak to mówią - I wilk syty i owca cała.

W największym turnieju męskim w tym tygodniu w Rotterdamie uczucia sytości doznał Martin Klizan. Słowak w imponującym stylu sięgnął po największy tytuł w karierze i pisząc "imponujący" wcale nie mam na myśli, że dokonał tego z dziecinną łatwością. Wręcz przeciwnie - musiał się sporo natrudzić, aby osiągnąć ten życiowy sukces. Klizan w pięciu spotkaniach rozegrał aż 14 setów, a w trzech ostatnich pojedynkach musiał odrabiać straty po przegranych tie-breakach, broniąc przy tym łącznie 8(!) piłek meczowych. W drodze po tytuł Słowak pokonał m.in. rewelacyjnie spisującego się w tym sezonie Bautistę Aguta, a w finale turniejową piątkę Gaela Monfilsa. W Holandii zawiedli inni wysoko rozstawieni tenisiści - Marin Cilic [2] i Viktor Troicki [8] odpadli w ćwierćfinale, Gilles Simon [3] w drugiej rundzie, a David Goffin [4] i Benoit Paire [7] przegrali już inauguracyjne spotkania. Zaskoczył Philipp Kohlschreiber i Nicolas Mahut - półfinaliści imprezy. W ostatniej chwili z turnieju wycofał się świeżo upieczony mistrz Montpellier, Richard Gasquet, który miał zagrać z jedynką. Oficjalny powód - grypa. Tytułu sprzed roku nie obronił Stan Wawrinka, który w Holandii w ogóle się nie pojawił.

Do oddalonego o ponad 7000 km Memphis zawitał za to Kei Nishikori, który po raz czarty z rzędu próbował podbić miasto Elvisa Presleya. W Memphis Open Japończyk był oczywiście największą gwiazdą i głównym pretendentem do końcowego triumfu. Chytry plan zagrożenia siódmej rakiecie świata mieli reprezentanci gospodarzy Steve Johnson [2], Donald Young [3] i Sam Querrey [4], ale tylko ten ostatni osiągnął zadowalający wynik, docierając do półfinału, w którym po walce przegrał właśnie z Nishikorim. Reszta odpadła jeszcze w przedbiegach. Najbardziej sensacyjną porażkę poniósł Johnson, którego pokonał zaledwie 18-letni Taylor Fritz. Młody tenisista od dawna postrzegany jest przez znawców za wielki talent i nadzieję amerykańskiego tenisa. Fritz, grający w Memphis z dziką kartą, rozegrał turniej życia, a występ przed własną publicznością okrasił pierwszym w karierze finałem rangi ATP. Został też najmłodszym amerykańskim finalistą od czasu triumfu w Wembley Championships Michaela Changa (1989). W meczu o tytuł kolejnej sensacji już nie sprawił, przegrał z Nishikorim w dwóch setach, ale dzięki świetnej postawie znacznie przybliżył się do pierwszej setki rankingu (z początkiem turnieju był 145. rakietą świata). Japońska dominacja w Memphis wciąż trwa...

Co nie udało się Amerykanom w Memphis, zrobił Dominic Thiem w Argentynie. Austriak przerwał siedmioletnią, trwającą od 2009 roku hiszpańską hegemonię na czerwonej mączce w Buenos Aires. Przebieg argentyńskiego turnieju, zgodnie z oczekiwaniami, zmierzał ku finałowi marzeń, czyli rozstawionego z jedynką Rafaela Nadala z dwójką Davidem Ferrerem. Aż do półfinałów, w których tak jak podczas trzęsienia ziemi, wszystko nagle runęło. Nadal sensacyjnie przegrał z młodym Thiemem, nie wykorzystując po drodze piłki meczowej, a Ferrera po raz pierwszy w karierze, w 16. pojedynku pokonał rodak Nicolas Almagro. I to właśnie dzięki niemu szansa na zachowanie hiszpańskiej dominacji w Argentina Open wciąż jeszcze się tliła. Ale po ostatnim punkcie finału ostatecznie zgasła, Almagro skapitulował, a Thiem po raz czwarty w karierze mógł unieść ręce w geście triumfu. Młody Austriak wyrasta na prawdziwą gwiazdę kortów ziemnych. Dotychczasowe trzy tytuły także wywalczył na ceglanej mączce (w Gstaad, Nicei i Umagu). W końcu wyrasta nam prawdziwy rywal na dla Nadala? Odpowiedź już podczas sezonu na kortach ziemnych.


Tradycyjnie już na koniec słów kilka o występach Polaków. Oczywiście na największą uwagę zasługuje Mariusz Fyrstenberg, który w parze z Santiago Gonzalezem po raz drugi z rzędu wygrał halowy turniej w Memphis. W finale polsko-meksykańska para pokonała turniejową czwórkę, Amerykanów Steve'a Johnsona i Sama Querrey'a. Za rok czekamy więc na klasyczny hat-trick. W męskim deblu, tyle że w Rotterdamie i bez skutku, reprezentowali nas jeszcze Łukasz Kubot i Marcin Matkowski. Polacy przegrali już pierwszy mecz z rozstawionymi z numerem 4. Rohannem Bopanną i Florinem Mergeą. 

W singlu mogliśmy oglądać trzy Polki: Ulę Radwańską i Magdę Linette w tajwańskim Kaohsiung oraz Katarzynę Kawę w kwalifikacjach w Sankt Petersburgu. Cała trójka przegrała swoje drugie pojedynki, choć Ula i Magda z głównymi faworytkami (odpowiednio Venus Williams [1] i Misaki Doi [2]), późniejszymi finalistkami.     



   













poniedziałek, 8 lutego 2016

W Montpellier i Quito bez zmian, pierwszy król Sofii.




















Tydzień po zakończeniu zmagań w Australian Open w turniejowych drabinkach w Montpellier, Sofii
i Quito próżno było szukać znakomitych nazwisk. Największe gwiazdy po wyczerpujących tygodniach w gorącej Australii postanowiły wziąć czasowy rozbrat z tenisem. Z top 10 rankingu ATP o punkty, a raczej ich obronę walczył tylko Richard Gasquet, który zresztą do Melbourne w ogóle nie poleciał. Francuz, dla którego był to pierwszy turniej w tym sezonie, wybrał się do Montpellier, gdzie w ubiegłym roku triumfował po rozegraniu trzech gemów z Jerzym Janowiczem. We Francji pojawili się też rodacy Gasqueta - Gilles Simon, Gael Monfils i Benoit Paire oraz Chorwaci Marin Cilic i Borna Coric. Grono faworytów uzupełnił jeszcze Portugalczyk Joao Sousa i Cypryjczyk Marcos Baghdatis. Pierwsze skrzypce na własnym podwórku grał obrońca tytułu, najwyżej rozstawiony Gasquet, który w Montpellier czuje się jak ryba w wodzie. Zwyciężał tu już dwukrotnie - w 2013 i 2015 roku - i tym razem także nie znalazł pogromcy. Po finale z rewelacyjnie spisującym się w turnieju Paulem-Henri Mathieu, zgarnął 13. tytuł w zawodowej karierze. W Open Sud De France totalnie zawiodła pozostała rozstawiona szósta tenisistów (poza Baghdatisem, który przegrał z Gasquetem w ćwierćfinale). Żadnemu z nich nie udało się wygrać pierwszego pojedynku. Fantastycznie zaprezentowali się natomiast Niemcy - kwalifikant Dustin Brown i wielka nadzieja naszych zachodnich sąsiadów Alexander Zverev - obaj dotarli aż do półfinału, eliminując po drodze turniejową dwójkę (Zverev) i trójkę (Brown).

Zgoła odmienną sytuację mogliśmy oglądać w Sofii, która po raz pierwszy w historii organizowała turniej rangi ATP. W Garanti Koza Sofia Open nie zagrał co prawda żaden zawodnik z czołowej dwudziestki, ani też najlepszy obecnie Bułgar Grigor Dimitrov, ale ku uciesze organizatorów o tytuł zmierzyło się dwóch najwyżej rozstawionych w turnieju - Roberto Bautista Agut i Viktor Troicki. Dla obu był to drugi finał w sezonie i druga szansa na główne trofeum. Na początku roku Hiszpan okazał się bezkonkurencyjny w Auckland, a Serb w Sydney. W Sofii zwyciężył ten pierwszy i mógł cieszyć się z czwartego tytułu w karierze. Bautista Agut jest obok Djokovica drugim tenisistą, który w obecnym sezonie już dwukrotnie zaznał smaku zwycięstwa. Hiszpan zapisał się w annałach tenisa jako pierwszy w historii triumfator turnieju Garanti Koza Sofia Open.

W ubiegłym roku pierwszą edycję turnieju, tyle że w ekwadorskim Quito, wygrał Victor Estrella Burgos. Wczoraj Dominikańczyk przekonał się o tym, jak to jest po raz drugi zwyciężyć w tych samych zawodach. Estrella Burgos głównym faworytem na kortach ziemnych w Quito na pewno nie był. Z jedynką rozstawiony był tu Bernard Tomic, a z dwójką Feliciano Lopez. Obaj tenisiści z marzeniami o podbiciu stolicy Ekwadoru musieli pożegnać się jednak już w ćwierćfinale. Tomic przegrał niespodziewanie z Paolo Lorenzim, a Lopeza nieoczekiwanie pokonał rodak Albert Ramos-Vinolas wespół z kontuzją. Ale ani Włoch, ani Hiszpan nic więcej już nie ugrali. W finale znaleźli się za to rozstawiony z trójką Thomaz Bellucci i piątką Victor Estrella Burgos. Po trzysetowej batalii miano niepokonanego w Quito zachował 35-letni reprezentant Dominikany, dla którego to drugi zwycięski finał w karierze. Dominikańczyk wyrósł na prawdziwego hegemona w stolicy Ekwadoru.

__________________________________________________________________________________________


Podczas gdy panowie bili się o rankingowe punkty, panie stanęły w reprezentacyjne szranki i walczyły dla kraju w Pucharze Federacji. Z racji zbliżających się Igrzysk w Rio wiele tenisistek poczuło nagły przypływ patriotyzmu i postanowiło wesprzeć swoje koleżanki w tym największym i najbardziej prestiżowym międzynarodowym turnieju w kobiecym tenisie. W tym sezonie walkę o srebrny puchar w Grupie Światowej rozpoczęły reprezentacje Czech, Rumunii, Niemiec, Szwajcarii, Francji, Włoch, Holandii i Rosji. Do półfinałów awansowały mistrzynie dwóch ostatnich lat Czeszki, które do zwycięstwa nad Rumunkami poprowadziła znakomita Karolina Pliskova, Szwajcarki z rewelacyjną Belindą Bencic, które pokonały Niemki ze świeżo upieczoną mistrzynią wielkoszlemową Angelique Kerber w składzie oraz Francuzki lepsze od Włoszek, gównie dzięki fantastycznej postawie Caroline Garcii i Holenderki, które sensacyjnie wyeliminowały faworyzowane Rosjanki i to na ich terenie. O finał Czechy zagrają ze Szwajcarią, a Francja z Holandią.



Równolegle o awans do baraży o Grupę Światową rywalizowało osiem zespołów w Grupie Światowej II, czyli na zapleczu elity, a wśród nich reprezentacja Polski. Obok Polek reprezentacyjne boje toczyły Amerykanki, Australijki, Słowaczki, Kanadyjki, Białorusinki, Hiszpanki i Serbki. Bez emocji było w Krajlevie, gdzie Garbine Muguruza i spółka rozbiły osłabione brakiem Any Ivanovic Serbki oraz w Kailua Kona, gdzie Amerykanki nie dały żadnych szans Polkom, wśród których po raz pierwszy od dekady zabrakło Agnieszki Radwańskiej. Po weekendzie na Hawajach wiemy jedno - polska reprezentacja bez Agnieszki nie istnieje! Zupełnie inny przebieg miały dwa pozostałe pojedynki. Australia dopiero w meczu deblowym zapewniła sobie zwycięstwo nad Słowacją, podobnie jak Białoruś w starciu z Kanadą - obie reprezentacje wystąpiły jednak bez swoich największych gwiazd, Victorii Azarenki i Eugenie Bouchard. Zwycięzcy tych pojedynków zagrają w kwietniu w barażach o awans do Grupy Światowej, zaś pokonani stoczą bitwę o utrzymanie na zapleczu elity.
























O tym, jak wielki patriotyzm czują panie przed Igrzyskami świadczą liczby. Z czołowej 10. rankingu w barwach narodowych w ten weekend nie zagrała tylko Serena Williams, Agnieszka Radwańska oraz Lucie Safarova, która leczy kontuzję i Flavia Pennetta, która swoją karierę już zakończyła. Na kort nie wyszła też Maria Sharapova, ale Rosjanka była zgłoszona do drużyny narodowej. Dość pokaźna liczba tenisistek z miejsc 11-30. także zasiliła reprezentacyjne szeregi. Taki wysyp "patriotów" przed najważniejszą imprezą czterolecia jest zupełnie nie naturalny. Reprezentowanie kraju na arenie międzynarodowej powinno być dumą i chwałą dla sportowca, a nie jego obowiązkiem.  






 






poniedziałek, 1 lutego 2016

Australian Open cz.2: Status quo - panowanie Djokovica trwa, debiut deblistów

























128 nazwisk w głównej drabince, a w finale dwaj najlepsi obecnie tenisiści świata - Novak Djokovic
 i Andy Murray. Tak w skrócie można opisać wydarzenia ostatnich dwóch tygodni w Melbourne. Patrząc na przebieg turnieju męskiego organizatorzy Australian Open mieli powody do zadowolenia. Rywalizacja tenisistów o pierwsze w nowym sezonie wielkoszlemowe trofeum, w porównaniu do turnieju kobiecego przebiegła bez większych zakłóceń. Jedyną sensacją była porażka rozstawionego z piątką Rafaela Nadala. Hiszpan niespodziewanie przegrał w meczu otwarcia ze starszym rodakiem Fernando Verdasco, co przytrafiło mu się po raz pierwszy w Melbourne, a po raz drugi w Wielkim Szlemie w ogóle. Niespodziankami były też przegrane inauguracje Kevina Andersona (11), Benoita Paire'a (17), Fabio Fogniniego (20) i Ivo Karlovica (22). Od trzeciej rundy rywalizacja toczyła się już zgodnie z rozstawieniem, wygrywał ten z wyższym numerem, wszystko planowo, co w turniejach wielkoszlemowych jest rzadkością. Jedynym odstępstwem była tylko porażka Marina Cilica (12) z Roberto Bautistą Agutem (24) i rewelacyjnie spisującego się od początku roku Milosa Raonica (13), który w czwartej rundzie pokonał po pięciosetowej batalii mistrza sprzed dwóch lat Stana Wawrinkę (4). Kanadyjczyk po raz kolejny zgłosił swoje aspiracje do zwycięstwa w Wielkim Szlemie. Tym razem na jego drodze stanął Andy Murray i najgorszy z możliwych przeciwników - kontuzja. Ale jestem przekonany, że prędzej, czy później, chociaż podejrzewam, że jednak prędzej, zobaczymy uśmiechniętego Raonica trzymającego nad głową wielkoszlemowy puchar. To tylko kwestia czasu.

Melbourneńskie trofeum po raz szósty w karierze uniósł za to Novak Djokovic. Serbski dominator potwierdził, że jest panem i władcą w Melbourne Park, a wszelkie próby jego detronizacji kończą się najczęściej fiaskiem. Bliski zakończenia tego panowania był w 1/8 finału Gilles Simon, ale król Nole, mimo popełnienia rekordowych 100(!) niewymuszonych błędów zdołał się obronić i w piątym secie zniszczył marzenia Francuza o drugim ćwierćfinale w Australii. W ćwierćfinale sposobu na Djoko nie znalazł też Kei Nishikori, a w półfinale tylko seta ugrał Roger Federer. W powtórce finału z lat 2011, 2013 i 2015, kiedy to Djokovic i Murray także stawali naprzeciw siebie, po raz czwarty lepszy okazał się Serb. Klątwa finałów Szkota w Melbourne trwa więc nieprzerwanie...

A co jeszcze zapamiętamy z Australian Open 2016? Na pewno warte odnotowania jest 300. singlowe zwycięstwo Rogera Federera w turniejach wielkoszlemowych, jakie ustanowił podczas meczu trzeciej rundy z Grigorem Dimitrovem. Szwajcar został pierwszym tenisistą w historii, który dokonał takiej sztuki. Roger, czapki z głów!

Tegoroczne Australian Open, a konkretnie 21. dzień stycznia zapisze się na stałe w pamięci wszystkich kibiców na świecie także ze względu na zakończenie kariery przez Lleytona Hewitta. Po dwudziestym występie na kortach w Melbourne Park idol wielu Australijczyków powiedział dość. Decyzja Hewitta nie była jednak spontaniczna, już w ubiegłym roku zapowiedział, że to będzie jego ostatni turniej w karierze. Jak więc ogłosił, tak zrobił. A zaszczytu pożegnania wielkiego mistrza doznał David Ferrer, z którym Lleyton przegrał już w drugiej rundzie.

Australian Open 2016 kojarzyć nam się będzie również z aferą korupcyjną, jaka wybuchła po zwycięstwie Łukasza Kubota i Andrei Hlavackovej nad Davidem Marrero i Larą Arruabarreną w pierwszej rundzie miksta. Zwiększona liczba zakładów na zwycięstwo polsko-czeskiej pary wzbudziła podejrzenia organizacji walczącej z korupcją w tenisie do tego stopnia, że wszczęto postępowanie w tej sprawie. Mam tylko nadzieję, że z ustawieniem meczu ani Polak ani Czeszka nie mieli nic wspólnego...


Turniej debla, w odróżnieniu od singla, przeżył prawdziwe trzęsienie ziemi. Jedynie po jednym meczu w Australii wygrali ubiegłoroczni triumfatorzy Simone Bolelli i Fabio Fognini (5) oraz finaliści Pierre-Hugues Herbert i Nicolas Mahut (6). Na trzeciej rundzie przygodę z Melbourne zakończyli też rozstawieni z numerem 2. Ivan Dodig i Marcelo Melo, 3. - Bob i Mike Bryan'owie, 4. - Rohan Bopanna i Florin Mergea. Tylko rundę dalej doszli Jean-Julien Rojer i Horia Tecau, turniejowa jedynka. Melberneńskie korty szturmem wzięli za to Jamie Murray i Bruno Soares. Brytyjczyk i Brazylijczyk zgarnęli główne trofeum po raz pierwszy w karierze, a w finale po pasjonującej trzysetowej batalii pokonali doświadczonego Daniela Nestora i Radka Stepanka. Zaskoczeniem była też świetna postawa Francuzów Adriana Mannarino i Lucasa Pouille, których dopiero w półfinale zatrzymali późniejsi triumfatorzy.

Bruno Soares przeżywał w Melbourne cudowne chwile nie tylko za sprawą męskiego debla. Wspólnie z Eleną Vesniną sięgnął także po tytuł w mikście, pokonując w decydującym meczu Coco Vandeweghe i Horię Tecau.

Na koniec kilka słów o występach Polaków. Trapiony kontuzjami Jerzy Janowicz nie miał większych szans z Johnem Isnerem w pierwszej rundzie singla i gładko przegrał w trzech setach. W deblu u boku Mariusza Fyrstenberga też wiele nie zwojował. Polacy przegrali już drugi mecz. Zresztą podobnie jak Łukasz Kubot i Marcin Matkowski, rozstawieni w Melbourne z dziesiątką. Małym usprawiedliwieniem dla Polaków może być fakt, że pogromcy obu naszych duetów zmierzyli się ze sobą w finale...

To nie był dobry Szlem w wykonaniu polskich tenisistów. Zarówno kibice, jak i sami zawodnicy, z pewnością liczyli na znacznie więcej. Ale to dopiero początek sezonu i miejmy nadzieję, że dobre wyniki to tylko kwestia czasu...



      
        








 

niedziela, 31 stycznia 2016

Australian Open cz.1: Kerber spełnia marzenia, fenomenalna SanTina poza zasięgiem




















Wyczekiwany od początku nowego sezonu pierwszy wielkoszlemowy turniej dobiegł już końca. Australian Open, jak co roku, nie rozczarował, przyniósł za to wszystko, co każdy miłośnik białego sportu lubi najbardziej - wyrównane i stojące na wysokim poziomie pojedynki, małe niespodzianki i wielkie sensacje, spektakularne powroty oraz walkę na całego, często okupioną niesamowitym bólem i łzami - radości bądź smutku.

Łzy radości popłynęły wczoraj z oczu Angelique Kerber, która niespodziewanie, według niektórych nawet sensacyjnie, sięgnęła po pierwszy wielkoszlemowy skalp w karierze. Angie dokonała czegoś niezwykłego, bowiem w melberneńskim finale pokonała carycę światowych kortów Serenę Williams. Choć po ostatniej piłce finału Amerykanka nie rozpaczała, a wręcz cieszyła się z sukcesu Niemki, to porażka na Rod Laver Arenie może być najgorszą w skutkach w jej bogatej karierze. Serena już w pierwszym szlemie nowego sezonu straciła szansę na skompletowanie Kalendarzowego i Złotego Wielkiego Szlema, czego jeszcze nigdy nie dokonała. O ile na ten pierwszy zapewne będzie miała okazję w przyszłym roku, o tyle drugi wydaje się być już poza zasięgiem 35-latki z Miami. Kolejne igrzyska dopiero za cztery lata, a trudno przypuszczać, by kariera Williams trwała jeszcze tak długo...
Droga Kerber do mistrzostwa nie była usłana różami. Mało brakowało, by Niemka już po pierwszym meczu musiała pakować walizki. Bliska sprawienia sensacji była niewysoka Japonka Misaki Doi, która nie wykorzystała piłki meczowej w tie-breaku drugiego seta. W ćwierćfinale z kolei Angie przyszło zmierzyć się z fantastycznie dysponowaną dotąd Victorią Azarenką, którą po pierwszych rundach eksperci typowali jako murowaną finalistkę imprezy. Kerber zwyciężyła w imponującym stylu, czym zgłosiła swoje aspiracje do walki o końcowy tytuł. W półfinale nie dała większych szans debiutującej na tym etapie Brytyjce Johannie Koncie, choć pierwszy set zapowiadał mocno wyrównane spotkanie. W finale Angie ponownie wspięła się na wyżyny swoich umiejętności i ku zdziwieniu wszystkich bez skrupułów ograła liderkę rankingu i najlepszą obecnie tenisistkę świata Serenę Williams. Tym samym została drugą Niemką - po Steffi Graf - która wygrała turniej wielkoszlemowy w Erze Open i jednocześnie obroniła samodzielne liderowanie Steffi w ilości zdobytych tytułów Wielkiego Szlema.

Australian Open, jak co roku, obfitował w wiele niespodziewanych wyników, zarówno w sensie pozytywnym, jak i negatywnym. Po pierwszych meczach bilety powrotne mogło już rezerwować 12 z 32 rozstawionych tenisistek. Najbardziej oczywiście szokowały porażki turniejowej dwójki Simony Halep, ósemki - Venus Williams i szesnastki - Caroline Wozniacki, ale dużym zaskoczeniem były też przegrane Sary Errani (17), Andrei Petkovic (22), Sloane Stephens (24), Anastasii Pavlyuchenkovej (26), czy Samanthy Stosur (25), choć akurat Australijka w Melbourne delikatnie mówiąc nigdy nie zachwycała. Druga runda także zebrała swoje żniwo wśród rozstawionych, odpadły: Petra Kvitova (6), Timea Bacsinszky (11), Elina Svitolina (18), Jelena Jankovic (19), Svetlana Kuznetsova (23) i Sabine Lisicki (30). Ale i to nie był koniec niespodzianek. W trzeciej rundzie z Australian Open pożegnała się też trzecia rakieta świata Garbine Muguruza, nr 9. - Karolina Pliskova, nr 13. -  Roberta Vinci i nr 28. Kristina Mladenovic. Porażki wysoko rozstawionych oznaczały, że w Melbourne pojawiło się kilka nazwisk, które dotąd nie osiągały znaczących sukcesów. Turniej życia rozegrały Johanna Konta i Zhang Shuai. Konta jest pierwszą Brytyjką, która awansowała do półfinału Wielkiego Szlema od czasów Jo Durie, czyli od 1984 roku(!). Zhang natomiast może czuć się jak wielkoszlemowa mistrzyni, gdyż zwycięstwo nad Madison Keys w czwartej rundzie było jej siódmym w Melbourne, a właśnie tyle meczów trzeba wygrać, by triumfować w całym turnieju. Chinka swój występ w Australii rozpoczynała jednak od kwalifikacji. W głównej drabince to ona wyeliminowała m.in. wiceliderkę rankingu Simonę Halep, czy zawsze groźną Alize Cornet. Z dobrej strony w Melbourne Park pokazały się też nowa nadzieja australijskiego tenisa, Daria Gavrilova, młoda Rosjanka Margarita Gasparyan i Niemka Anna-Lena Friedsam. Wszystkie trzy przegrały w czwartej rundzie z faworytkami, ale pozostawiły po sobie bardzo pozytywne wrażenie. Na pewno będzie o nich jeszcze głośno.

A co z pozostałymi faworytkami, które przetrwały rzeź rozstawionych? Fantastycznie zaprezentowała się Agnieszka Radwańska (4), która dotarła aż do półfinału, choć w 1/8 finału była bliska porażki z Friedsam, jednak w trzecim secie wróciła z bardzo dalekiej podróży. Pojedynek o finał z Sereną był tylko spacerkiem, niestety dla Amerykanki. Ćwierćfinał w Melbourne osiągnęła Maria Sharapova (5), ale podobnie jak Agnieszka nie postawiła się liderce rankingu. Na ty samym etapie swój udział w Australian Open zakończyła Carla Suarez Navarro (10), której drogę do pierwszego wielkoszlemowego półfinału w karierze zamknęła Radwańska.
Pierwszy Wielki Szlem w nowym sezonie przyniósł wiele niespodziewanych wyników, co zwiastuje niezwykle ciekawą, dalszą część tenisowych zmagań. Oby z udziałem Radwańskiej ...


Turniej debla miał tylko dwie bohaterki - Martinę Hingis i Sanię Mirzę. Popularna "SanTina", jak same siebie nazywają, jest niepokonana od 22 sierpnia 2015 roku (!), kiedy to po raz ostatni przegrały z tajwańskimi siostrami Chan (półfinał w Cincinnati). Hinduska i Szwajcarka, rozstawione w Melbourne z jedynką, przeszły przez turniej niczym walec, miażdżąc po drodze kolejne rywalki. Małe problemy napotkały jedynie w ćwierćfinale, gdzie jedynego seta urwały im Anna-Lena Groenefeld i Coco Vandeweghe. Ale na więcej Mirza i Hingis już nie pozwoliły. Zgarnęły trzeci z rzędu wielkoszlemowy skalp, po Wimbledonie i US Open 2015. Szwajcarsko-hinduska para może też pochwalić się imponującą liczbą 36 meczów z rzędu bez porażki, co jest najdłuższą taką serią w rywalizacji deblistek od 26 lat! Zwycięstwo w Australian Open było dwunastym wspólnym triumfem Hingis i Mirzy.

Finałowe rywalki Szwajcarki i Hinduski, Andrea Hlavackova i Lucie Hradecka także mogą zaliczyć turniej do udanych. Wszak nie udało im się wywalczyć trzeciego wielkoszlemowego tytułu (po French Open 2011 i US Open 2013), ale przegrać z tak dobrze dysponowanymi przeciwniczkami to żadna ujma. O mały włos, a Czeszki w ogóle nie znalazły by się w wielkim finale. W ćwierćfinale uciekły spod topora sióstr Chan, które prowadziły już 6:2, 5:2, ale potrafiły w wielkim stylu powrócić do gry i ostatecznie pokonać rozstawione z dwójką Tajwanki.

W turnieju debla nie było więc większych sensacji, choć za małe niespodzianki można uznać porażki Timei Babos i Katariny Srebotnik (4) w drugiej rundzie, czy Caroline Garcii i Kristiny Mladenovic (3) w trzeciej, w obu przypadkach z niżej notowanymi duetami.


Na koniec kilka słów o występach Polek w Melbourne Park. Poza Agnieszką Radwańską, o której już pisałem, o reszcie wyników wolelibyśmy chyba zapomnieć. Paula Kania, co prawda dobrze rozpoczęła kwalifikacje do AO (w pierwszej rundzie wygrała z rozstawioną z "13" Marią-Teresą Torro Flor), ale to wszystko na co było ją stać - odpadła już w drugiej rundzie, przegrywając z Julią Boserup. W głównej drabince jeszcze gorzej. Meczu otwarcia nie potrafiły wygrać ani Magda Linette, ani Urszula Radwańska. I o ile porażkę tej pierwszej można jakoś usprawiedliwić (Monica Puig była wszak w bardzo dobrej formie, o czym świadczy finał w Sydney), o tyle przegranej Uli z chorwacką nastolatką (gdy prowadzi 6:0, 3:0 i 30:0 z podwójnym breakiem) już totalnie nie potrafię zrozumieć... W deblu też katastrofa. Wszystkie nasze reprezentantki pokonane już w pierwszej rundzie. To nie było to, czego spodziewaliśmy się po występie Polek i na co czekaliśmy od początku sezonu...

A jutro podsumowanie turnieju mężczyzn.



















niedziela, 17 stycznia 2016

Rozgrzewka przed Melbourne. Doświadczenie górą.


Tydzień przed pierwszym wielkoszlemowym sprawdzianem w tym roku tenisistki i tenisiści szlifowali formę na czterech turniejach: trzech w Australii i jednym w Nowej Zelandii. Tradycyjnie już ostatnim etapem przygotowań do Australian Open jest Sydney, Hobart i Auckland i tradycyjnie czołówka kobiecego i męskiego rankingu rezygnuje ze startów, aby regenerować siły przed występem w Melbourne Park. Zobaczmy więc jak to wszystko wyglądało...

W Sydney, jedynym turnieju rangi Premier, obsada naturalnie wydawała się najmocniejsza. Na liście zgłoszeń cztery rakiety z Top10 i cała rzesza z drugiej dziesiątki rankingu. Kibice mogli tylko zacierać ręce na fantastycznie zapowiadającą się imprezę. No właśnie mogli.... bo tuż po losowaniu głównej drabinki z turnieju wycofały się Agnieszka Radwańska i triumfatorka sprzed roku Petra Kvitova. Obie narzekały na drobne problemy ze zdrowiem, a że na horyzoncie widać już AO lepiej dmuchać na zimne. W tej sytuacji na placu boju z Top10 pozostały już tylko najwyżej rozstawiona Simona Halep, dla której był to inauguracyjny występ w nowym sezonie oraz Angelique Kerber. Pierwsze skrzypce w największym mieście Australii grała jednak rosyjska weteranka Svetlana Kuznetsova. Mieszkająca w Dubaju 30-latka zaimponowała formą na tydzień przed najważniejszym turniejem w pierwszych czterech miesiącach roku. Mimo utrudniających grę opadów deszczu Rosjanka wygrała pasjonujący, blisko trzygodzinny półfinał z Halep i zaledwie kilka godzin później ponownie wyszła na kort, aby zmierzyć się w finale z rewelacją turnieju kwalifikantką Monicą Puig. Młoda Portorykanka, choć wyraźnie bardziej świeższa (w półfinale rywalka skreczowała przy stanie 6:0 dla Puig), nie potrafiła przeciwstawić się grającej jak za najlepszych lat zmotywowanej i rozpędzonej Svecie. Efekt - dwa zdobyte gemy i sromotna klęska. Kuznetsova zgarnia 16. tytuł do kolekcji, ale co najważniejsze dużo pewności siebie przed Melbourne. A co z pozostałymi faworytkami w Sydney? Bez formy wydają się być Ana Ivanovic i Timea Bacsinszky, które po raz drugi z rzędu pożegnały się z turniejem już w pierwszej rundzie, a kłopoty zdrowotne wyeliminowały też czwartą rozstawioną Angelique Kerber. Patrząc na liczbę wycofań i kreczów aż trudno uwierzyć, że to dopiero początek sezonu... 

W Hobart, drugim kobiecym turnieju w tym tygodniu, także nie obyło się bez zmian w głównej drabince. Po triumfie w Auckland z rywalizacji na Tasmanii zrezygnowała Sloane Stephens, która miała być tu największą gwiazdą. Oficjalnie Amerykankę dotknęła choroba wirusowa. Nieoficjalnie - podejrzewam odpoczynek. Nieobecność Stephens i sprzyjający układ w drabince znakomicie wykorzystała Alize Cornet zdobywając swój piąty tytuł w karierze. Francuzka w drodze do finału nie miała wymagających rywalek, a już w samym meczu o tytuł nie dała szans powoli odradzającej się Eugenie Bouchard. Kanadyjka przyznała później, że podczas decydującego pojedynku była myślami zupełnie w innym miejscu. Mimo porażki Genie może zaliczyć turniej do udanych. O tytuł (zresztą podobnie jak Cornet) zagrała po raz pierwszy od 2014 roku, a po drodze pokonała m.in. drugą (Giorgi - ćwierćfinał) i trzecią (Cibulkovą - półfinał) rozstawioną. Zwyżkująca forma Bouchard to niezbyt dobra wiadomość dla Agnieszki Radwańskiej, z którą może się zmierzyć już w drugiej rundzie AO. Z dobrej strony w stolicy Tasmanii pokazała się też Szwedka Larsson, która dotarła aż do półfinału. Zawiodły za to czwarta, piąta i szósta rozstawiona: Niculescu, Brengle i Strycova. 

Gospodarzy w Sydney zawiódł też Bernard Tomic. I nie do końca chodzi tu o wynik sportowy. Niesforny Australijczyk znów znalazł się w ogniu krytyki po tym jak w ćwierćfinale Apia International poddał mecz z Gabashvilim (przegrywał 3:6, 0:3) tłumacząc się zawrotami głowy. Nie wszyscy obserwujący to spotkanie uwierzyli Tomicowi, sugerując mu symulowanie (w przypadku zwycięstwa w trzech setach musiałby ponownie wyjść na kort tego samego dnia). Istnieją podejrzenia, że Bernie chciał się oszczędzać przed Australian Open. "Dwa dni przed rozpoczęciem turnieju wielkoszlemowego miałem rozegrać dwa mecze w jeden dzień. To nie byłoby dla mnie dobre" - miał powiedzieć najwyżej obecnie notowany Australijczyk, czym niejako potwierdził zarzuty wszystkich sympatyków tenisa. Rundę wcześniej, tyle że z dolnej części drabinki, skreczował też drugi z rozstawienia Dominic Thiem. Powód - pęcherze na stopie. Tytuł w Sydney obronił Viktor Troicki, który po pasjonującym trzysetowym widowisku pokonał Grigora Dimitrova. To trzeci skalp w karierze 29-letniego Serba. Dimitrov czeka na końcowy triumf już od czerwca 2014 roku kiedy to zwyciężył na trawiastych kortach Queen's Clubu. Może w Melbourne?

Tydzień przed Australian Open organizatorom turnieju w Auckland udało się ściągnąć do siebie dwóch tenisistów z czołowej dziesiątki rankingu ATP. W Nowej Zelandii chrapkę na kolejny tytuł mieli David Ferrer i Jo-Wilfried Tsonga. Jednak ani jeden, ani drugi nie zrealizowali swoich planów, obaj odpadli w półfinale, a trzecie w karierze trofeum zgarnął Roberto Bautista Agut. Hiszpan właśnie w półfinale pokonał Tsongę, a rundę wcześniej Isnera [3]. W finale miał już ułatwione zadanie, bo jego chory przeciwnik Jack Sock skreczował po niespełna 30 minutach gry (Hiszpan prowadził 6:1, 1:0). Zmagający się z grypą Amerykanin wyprawę do Auckland i tak może zaliczyć jak najbardziej na plus. W drodze do finału pokonał m.in. turniejową "jedynkę" Ferrera i "czwórkę" Andersona. Niezadowoleni z Nowej Zelandii mogą natomiast wrócić rozstawieni w ASB Tennis Classic Paire [5] i Karlovic [7], którzy przegrywali z niżej notowanymi tenisistami. 

Na koniec oczywiście kilka słów o występach Polaków. Wszyscy swoje występy zaczynali w tym tygodniu od kwalifikacji i wszyscy na kwalifikacjach skończyli... Łukasz Kubot przegrał w drugiej rundzie w Sydney z Amerykaninem Alexandrem Sarkissianem, Urszula Radwańska na tym samym etapie nie sprostała w Hobart Richel Hogenkamp, a już w pierwszym meczu marzenia Kasi Piter o głównej drabince przerwała Laura Pous-Tio. Z Sydney szybko pożegnała się też Magda Linette, którą odprawiła z kwitkiem Lucie Hradecka. Występy singlowe = katastrofa. Po raz kolejny widać, że polski tenis to Agnieszka Radwańska i ... dłuuugo nic. A jak było w deblu? Poza Kubotem i Matkowskim, którzy w Sydney dotarli do półfinału przegrywając z późniejszymi mistrzami J.Murrayem i Soaresem, reszta delikatnie mówiąc nie zachwyciła. Klaudia Jans Ignacik z Laurą Siegemund wygrały tylko jeden mecz, a Alicja Rosolska z Gabrielą Dąbrowski pozostały bez zwycięstwa. Mam nadzieję, że polski początek sezonu w Australii to tzw. pierwsze koty za płoty i teraz w Melbourne wszyscy pokażą na co ich tak na prawdę stać.    

     











poniedziałek, 11 stycznia 2016

Pierwsi mistrzowie nowego sezonu. "18" Agnieszki Radwańskiej.

Źródło: Twitter


Nowy sezon, nowe emocje, nowe nadzieje. Wszystko nowe. Ale czy na pewno? Początek rozgrywek WTA i ATP 2016 zdominowali starzy wyjadacze. W niemal wszystkich turniejach rozgrywanych w tym tygodniu triumfowało doświadczenie - pierwsze łupy zgarnęli mistrzowie lub finaliści wielkoszlemowi z długim już tenisowym stażem. Jedynie w Auckland i Brisbane (w rozgrywkach męskich) główne role odgrywali ci z mniejszym bagażem doświadczeń, choć czy w przypadku półfinalisty/tki Wielkiego Szlema można mówić o małym doświadczeniu?! Ale po kolei...


Początek nowego sezonu to tradycyjnie gorąca Australia i Nowa Zelandia, egzotyczne Indie oraz bogate Chiny i Katar. Tenisistki, którymi zajmę się w pierwszej kolejności, o pierwsze rankingowe punkty walczyły w Brisbane, Auckland i Shenzhen. Najlepiej obsadzonym był turniej rangi Premier w stolicy stanu Queensland. Organizatorom tradycyjnie już udało się ściągnąć do Brisbane najwięcej gwiazd: cztery tenisistki z Top 10 i pięć z drugiej dziesiątki. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ich ... kontuzje. Jeszcze przed pierwszymi meczami z turnieju wycofały się jego dwie największe gwiazdy - Halep i Sharapova, a swojego inauguracyjnego meczu drugiej rundy nie dokończyła też Muguruza. W Brisbane powstał więc pewnego rodzaju szpital. A jeśli dołożymy do tego słabe występy Bacsinszky i Bencic to w ćwierćfinale kibice mogli oglądać jedynie trzy z ośmiu rozstawionych tenisistek. Ale i one nie podbiły Brisbane. Bezkonkurencyjna okazała się za to nierozstawiona, ale bardzo mocna w tym tygodniu Victoria Azarenka. Białorusinka, dla której był to pierwszy wygrany turniej od sierpnia 2013 roku(!), w drodze po swój 18. tytuł straciła łącznie siedemnaście gemów, a jej finałowa rywalka Angelique Kerber nie miała na korcie nic do powiedzenia.


Nic do powiedzenia nie miały też tenisistki w Shenzhen, gdzie niepodzielnie rządziła Agnieszka Radwańska. Krakowianka niemal w cuglach wygrała chiński turniej, a gdy z dalszej gry w pierwszej rundzie spotkania z Saisai Zheng wycofała się chora Petra Kvitova nie było już rywalki, która mogłaby Polce jeszcze zagrozić. Tym bardziej, że rozstawione tenisistki zupełnie rozczarowały. W najlepszej ósemce, obok Agnieszki, znalazła się jeszcze tylko próbująca wrócić do dawnej formy Eugenie Bouchard, ale i ona odpadła już w kolejnym pojedynku. W finale zwycięski marsz Radwańskiej chciała zatrzymać Alison Riske, ale na zamiarach się skończyło. Polka nie dała Amerykance większych szans i odniosła 18. turniejowe zwycięstwo, a dziewiąte na kontynencie azjatyckim. Azja to szczęśliwe miejsce dla Agnieszki i aż żal, że nie ma tam żadnego turnieju Wielkiego Szlema... To drugi raz, kiedy Polka zgarnia główne trofeum w tygodniu otwierającym nowy sezon. Trzy lata temu nowy rok zainaugurowała zwycięstwem w nowozelandzkim Auckland.


W tym roku na listę triumfatorek w tym jednym z najpiękniejszych miast Nowej Zelandii, położonym u podnóża wygasłego wulkanu Eden wpisała się dość niespodziewanie Sloane Stephens. Dość niespodziewanie, gdyż faworytką całej imprezy była raczej jej rodaczka Venus Williams. Najwyżej rozstawiona Amerykanka zaliczyła jednak kompletną wpadkę, bo w meczu pierwszej rundy nie potrafiła pokonać 18-letniej Rosjanki Daryi Kasatkiny. Marzenia organizatorów, a przede wszystkim samej Vee o obronie tytułu prysły więc jak bańka mydlana. Jakby tego było mało kilka godzin później z turniejem pożegnała się też "dwójka" Ana Ivanovic. Serbka, zwyciężczyni tej imprezy sprzed dwóch lat, nie dała rady Naomi Broady. Inauguracyjnego pojedynku nie potrafiły też wygrać inne rozstawione tenisistki: Vandeweghe [6] i Van Uytvanck [8], a na drugiej rundzie zakończyły swój udział Kuznetsova [4] i Strycova [7]. W Auckland można było więc mówić o prawdziwej rzezi faworytek, którą przetrwały jedynie Caroline Wozniacki i Sloane Stephens. Ostatecznie puchar za zwycięstwo w całym turnieju zgarnęła Amerykanka, dla której był to drugi w karierze tytuł rangi WTA.


Tenis w męskim wydaniu mogliśmy oglądać w Doha, Brisbane i Chennai. Najsilniej obsadzony był turniej w stolicy Kataru, dokąd zawitało czterech tenisistów z Top 10. Ale gwiazdą numer jeden i niekwestionowanym faworytem do zwycięstwa był Novak Djokovic. Serb nie miał sobie równych podczas Qatar Exxonmobil Open. I choć doszło do wymarzonego przez organizatorów i wszystkich sympatyków tenisa finału marzeń Djokovic - Nadal to sam jego przebieg już porządnie rozczarował. Nole zdominował odwiecznego rywala, pozwolił mu na zdobycie zaledwie trzech gemów i łatwo sięgnął po swój 60. tytuł w głównym cyklu ATP. Co ciekawe premierowy tytuł w Doha. Oprócz Serba, turniej w mieście leżącym nad Zatoką Perską dobrze wspominać będzie też Ukrainiec Illia Marchenko (94. na świecie!), który dotarł tu aż do półfinału, pokonując w pierwszej rundzie obrońcę tytułu Davida Ferrera. Hiszpan nie był jedynym tenisistą, który przegrał inauguracyjny mecz z zawodnikiem dużo niżej notowanym. Wstydliwej porażki doznał też Feliciano Lopez, którego ograł 75. w rankingu ATP rodak Daniel Munoz de la Nava.


O ile w Doha poznaliśmy nowego mistrza Qatar Exxonmobil Open, o tyle w Aircel Chennai Open status quo zachowany. Po raz trzeci z rzędu, a czwarty w ogóle, mistrzowski tytuł powędrował do Stana Wawrinki. Szwajcar powtórzył sukces z 2011, 2014 i 2015 roku, kiedy to również nie znalazł pogromcy. W sumie było to jego 12. trofeum w karierze. O dużym sukcesie może też mówić 19-letni Borna Coric, dla którego był to debiut w finale zawodów głównego cyklu. W Chennai obyło się bez większych niespodzianek, choć z pewnością na fakt godny odnotowania zasługuje nazwisko Ramkumara Ramanathana w ćwierćfinale - młodego 21-letniego Hindusa, który solidnie wykorzystał przyznaną mu przez organizatorów dziką kartę.


Młodość dała też o sobie znać podczas turnieju w Brisbane. W gronie półfinalistów znalazło się aż trzech urodzonych po (lub w) 1990 roku - Dominic Thiem, Bernard Tomic i Milos Raonic. Stawkę uzupełnił stary (doświadczeniem, nie wiekiem) wyjadacz, ale jednocześnie największa gwiazda w stolicy stanu Queensland - Roger Federer. Szwajcar, wzorem ubiegłego roku, chciał okrasić pierwszy tydzień nowego sezonu kolejnym tytułem, ale nie pozwolił mu na to ten najstarszy z młodych muszkieterów, Kanadyjczyk Raonic. W powtórce finału sprzed roku Milos pokonał Federera w dwóch setach. Dodatkowym smaczkiem decydującego meczu było to, że obecnym trenerem Maestro jest Ivan Ljubicic, który w poprzednim sezonie zasiadał jeszcze w boksie Raonica...


Na koniec kilka słów na temat polskich osiągnięć w pierwszym tygodniu nowego sezonu. Oczywiście największym sukcesem może pochwalić się niezawodna Agnieszka Radwańska. 18. tytuł w Shenzen to dobry prognostyk przed kolejnymi turniejami, a zwłaszcza przed zbliżającym się wielkimi krokami Australian Open. Ale co za plecami krakowianki? Nic. Pustka. Głęboka dziura. Wielka przestrzeń, w której nic się nie dzieje. Paula Kania i Kasia Piter nie przebrnęły nawet jednej rundy kwalifikacji, pierwsza z nich przegrała w Auckland z Kirsten Flipkens, a druga w Brisbane z Laurą Pous-Tio. Magdę Linette pokonało w Shenzhen zatrucie pokarmowe i była zmuszona wycofać się jeszcze przed inauguracyjnym pojedynkiem. W kobiecym deblu też średnio. Alicja Rosolska w parze z Gabrielą Dąbrowski wygrała tylko jeden mecz - w Brisbane z mającymi australijski paszport rosyjskimi siostrami Rodionovymi. Klaudia Jans-Ignacik i Paula Kania w Auckland rozstawione z "czwórką" przegrały już pierwsze spotkanie.

W rywalizacji męskiej singla mieliśmy tylko jednego przedstawiciela. W Brisbane swoich sił w kwalifikacjach próbował Łukasz Kubot, ale już w pierwszej rundzie Japończyk Nishioka szybko sprowadził Polaka na ziemię, oddając mu ledwie dwa gemy... Niewiele lepiej poszło Łukaszowi w grze deblowej, gdzie w parze z Marcinem Matkowskim wygrali tylko jedno spotkanie. Liczyliśmy na więcej, bo Polacy byli rozstawieni w turnieju głównym z numerem 3. Taki sam wynik, tyle że w Chennai osiągnął Mariusz Fyrstenberg i partnerujący mu Santiago Gonzalez, choć na usprawiedliwienie można dodać, że ich pogromcy ostatecznie wygrali cały turniej. Ogólnie mówiąc pierwszy tydzień nowego sezonu to FALSTART w męskim wydaniu.