Translate

środa, 24 lutego 2016

Tydzień sensacji. Powrót Del Potro.
























Patrząc na początek nowego sezonu, miniony tydzień był chyba najbardziej bogaty w niespodziewane, a często nawet sensacyjne rozstrzygnięcia. Zobaczcie jakie cuda działy się na czterech kontynentach przez ostatnie siedem dni...

Turniej w Dubaju, mimo znakomitej obsady, przeszedł do historii w tym raczej niechlubnym wyczynie. Po raz pierwszy, odkąd tenis zagościł w kraju szejków, swojego pierwszego pojedynku w głównej drabince nie wygrała żadna z ośmiu rozstawionych tenisistek. O ile porażkę turniejowej piątki Belindy Bencic i siódemki Roberty Vinci można jeszcze zrozumieć - obie grały w finale w Sankt Petersburgu i mogły być jeszcze zmęczone - o tyle przegrane Halep [1], Muguruzy [2], Suarez Navarro [3], Kvitovej [4], Pliskovej [6] i Kuznetsovej [8] można uznać za totalną wpadkę. Potknięcia głównych faworytek doskonale wykorzystała za to Sara Errani. Włoszka zagrała znakomity turniej i w nagrodę sięgnęła po dziewiąty i jednocześnie największy skalp w singlowej karierze. Poprzednie osiem tytułów, jakie Errani zdołała wygrać miały tę najniższą rangę - international. Turniej życia w Dubaju rozegrała także finalistka imprezy Barbora Strycova. Czeszka, co prawda nie ugrała za wiele w ostatnim meczu, ale finał turnieju rangi Premier to jej największe dotychczasowe osiągnięcie. Z dobrej strony pokazały się też młode nadzieje kobiecego tenisa - Elina Svitolina i Caroline Garcia - półfinalistki dubajskiej imprezy. W ZEA można było zatem poczuć powiew młodości.

W Rio de Janeiro sytuacja zgoła odmienna. Inny kontynent, inna ranga turnieju, inna nawierzchnia. Na starcie ani jednej zawodniczki z czołowej 40. rankingu. Jedynie przebieg rozgrywek przypominał ten z Dubaju - prawdziwą rzeź faworytek. Najwyżej rozstawiona Teliana Pereira (44. na świecie) odpadła zanim jeszcze turniej na dobre się nie rozpoczął. Inauguracyjnych porażek doznały też McHale [4], Maria [7] i Mitu [8]. Ich los, tyle że w drugiej rundzie podzieliły Johanna Larsson [2] i Polona Hercog [5]. W ćwierćfinale poległy też ostatnie dwie rozstawione - Danka Kovinic [3] i Lara Arruabarrena [6]. Cały splot tych wyników sprawił, że w finale znalazły się tenisistki, które przed rozpoczęciem turnieju nie były upatrywane w roli faworytek - 35-letnia Francesca Schiavone i o dwanaście lat młodsza Shelby Rogers. Zwyciężyła Włoszka, dla której był to pierwszy tytuł od niespełna trzech lat, a siódmy w całej karierze. Triumf na brazylijskiej mączce pozwoli też Schiavone powrócić do czołowej setki rankingu WTA. W Rio w rywalizacji kobiet górą więc doświadczenie.

A jak było w przypadku mężczyzn? Tutaj sensacji także co nie miara. Organizatorzy postarali się o topowe nazwiska z męskiego touru - brazylijscy kibice mogli podziwiać w akcji m.in. Rafę Nadala, Davida Ferrera, Dominica Thiema, Fabio Fogniniego, Jacka Socka, Johna Isnera czy Jo-Wilfrieda Tsongę. Choć akurat w przypadku ostatniej trójki słowo podziwiać to zdecydowanie wyraźnie nadużycie. Zarówno Amerykanie, jak i Francuz przegrali swoje inauguracyjne spotkania, ale to porażka Tsongi wzbudziła największe rozczarowanie. Debiutującego w Rio 30-latka z Le Mans bez skrupułów ograł bowiem 338. na świecie Brazylijczyk Thiago Monteiro, dla którego z kolei był to debiutancki mecz w głównym cyklu ATP World Tour. Słaby występ na brazylijskiej mączce zanotował też Fabio Fognini, który odpadł już w drugiej rundzie i ubiegłoroczny mistrz David Ferrer, pokonany przez Thiema w ćwierćfinale. Prawdziwą bombą była jednak półfinałowa porażka najwyżej rozstawionego Nadala z Pablo Cuevasem. Ty razem to Urugwajczyk pokazał światu, że król Rafa powoli zaczyna tracić swój blask na ziemi i wygranie z nim na tej nawierzchni to nie jest już zadanie z serii mission impossible. Cuevas zmierzył się w finale z innym jego sensacyjnym uczestnikiem Guido Pellą, który znalazł się w składzie Argentyny na marcowy mecz Pucharu Davisa z Polską. Urugwajczyk wygrał w trzech setach i odniósł największe zwycięstwo w karierze. Pella na swój premierowy tytuł musi jeszcze poczekać...

Dość czekania miał za to Nick Kyrgios. Knąbrny Australijczyk postanowił w tym tygodniu skupić się na tenisie i pokazać na co tak naprawdę go stać. Bez straty seta wygrał nieźle obsadzony halowy turniej w Marsylii, a po drodze wyeliminował m.in. turniejową dwójkę Tomasa Berdycha i trójkę Richarda Gasqueta, a w finale ograł też czwórkę Marina Cilica. Słabo spisał się główny faworyt francuskiej imprezy, najwyżej rozstawiony Stan Wawrinka, którego marzeń o półfinale pozbawił Benoit Paire. Gospodarzy zawiódł też Gilles Simon niespodziewanie pokonany w pierwszej rundzie przez Gabashviliego. Tym samym Francuz nie obronił wywalczonego przed rokiem tytułu.

Nowego mistrza poznaliśmy też w Delray Beach. W amerykańskim finale ogromne zaskoczenie. Sam Querrey lepszy od sensacyjnego Rajeeva Rama. Po raz pierwszy od 2009 roku, czyli zwycięstwa Mardy'ego Fisha, na Florydzie triumfował reprezentant gospodarzy. Podobnie jak w pozostałych turniejach, tak i za oceanem nie obyło się bez porażek faworytów. Pierwsza runda okazała się nie do przebrnięcia dla dwóch najwyżej rozstawionych tenisistów - Kevina Andersona i Bernarda Tomica. Ich los podzielił też ubiegłoroczny triumfator, oznaczony trójką Ivo Karlovic. Jednak niekwestionowanym wydarzeniem numer jeden turnieju był powrót na kort Juana Martina del Potro. Argentyńczyk po 11 miesiącach przerwy znowu mógł cieszyć kibiców swoim tenisem. W Delray Beach dotarł aż do półfinału, w którym przegrał z późniejszym mistrzem - Querreyem. Ale jak sam przyznał "Jest po prostu szczęśliwy, że może znów grać w tenisa", dlatego z niecierpliwością czekam na kolejne jego starty. 








   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz