Translate

niedziela, 31 stycznia 2016

Australian Open cz.1: Kerber spełnia marzenia, fenomenalna SanTina poza zasięgiem




















Wyczekiwany od początku nowego sezonu pierwszy wielkoszlemowy turniej dobiegł już końca. Australian Open, jak co roku, nie rozczarował, przyniósł za to wszystko, co każdy miłośnik białego sportu lubi najbardziej - wyrównane i stojące na wysokim poziomie pojedynki, małe niespodzianki i wielkie sensacje, spektakularne powroty oraz walkę na całego, często okupioną niesamowitym bólem i łzami - radości bądź smutku.

Łzy radości popłynęły wczoraj z oczu Angelique Kerber, która niespodziewanie, według niektórych nawet sensacyjnie, sięgnęła po pierwszy wielkoszlemowy skalp w karierze. Angie dokonała czegoś niezwykłego, bowiem w melberneńskim finale pokonała carycę światowych kortów Serenę Williams. Choć po ostatniej piłce finału Amerykanka nie rozpaczała, a wręcz cieszyła się z sukcesu Niemki, to porażka na Rod Laver Arenie może być najgorszą w skutkach w jej bogatej karierze. Serena już w pierwszym szlemie nowego sezonu straciła szansę na skompletowanie Kalendarzowego i Złotego Wielkiego Szlema, czego jeszcze nigdy nie dokonała. O ile na ten pierwszy zapewne będzie miała okazję w przyszłym roku, o tyle drugi wydaje się być już poza zasięgiem 35-latki z Miami. Kolejne igrzyska dopiero za cztery lata, a trudno przypuszczać, by kariera Williams trwała jeszcze tak długo...
Droga Kerber do mistrzostwa nie była usłana różami. Mało brakowało, by Niemka już po pierwszym meczu musiała pakować walizki. Bliska sprawienia sensacji była niewysoka Japonka Misaki Doi, która nie wykorzystała piłki meczowej w tie-breaku drugiego seta. W ćwierćfinale z kolei Angie przyszło zmierzyć się z fantastycznie dysponowaną dotąd Victorią Azarenką, którą po pierwszych rundach eksperci typowali jako murowaną finalistkę imprezy. Kerber zwyciężyła w imponującym stylu, czym zgłosiła swoje aspiracje do walki o końcowy tytuł. W półfinale nie dała większych szans debiutującej na tym etapie Brytyjce Johannie Koncie, choć pierwszy set zapowiadał mocno wyrównane spotkanie. W finale Angie ponownie wspięła się na wyżyny swoich umiejętności i ku zdziwieniu wszystkich bez skrupułów ograła liderkę rankingu i najlepszą obecnie tenisistkę świata Serenę Williams. Tym samym została drugą Niemką - po Steffi Graf - która wygrała turniej wielkoszlemowy w Erze Open i jednocześnie obroniła samodzielne liderowanie Steffi w ilości zdobytych tytułów Wielkiego Szlema.

Australian Open, jak co roku, obfitował w wiele niespodziewanych wyników, zarówno w sensie pozytywnym, jak i negatywnym. Po pierwszych meczach bilety powrotne mogło już rezerwować 12 z 32 rozstawionych tenisistek. Najbardziej oczywiście szokowały porażki turniejowej dwójki Simony Halep, ósemki - Venus Williams i szesnastki - Caroline Wozniacki, ale dużym zaskoczeniem były też przegrane Sary Errani (17), Andrei Petkovic (22), Sloane Stephens (24), Anastasii Pavlyuchenkovej (26), czy Samanthy Stosur (25), choć akurat Australijka w Melbourne delikatnie mówiąc nigdy nie zachwycała. Druga runda także zebrała swoje żniwo wśród rozstawionych, odpadły: Petra Kvitova (6), Timea Bacsinszky (11), Elina Svitolina (18), Jelena Jankovic (19), Svetlana Kuznetsova (23) i Sabine Lisicki (30). Ale i to nie był koniec niespodzianek. W trzeciej rundzie z Australian Open pożegnała się też trzecia rakieta świata Garbine Muguruza, nr 9. - Karolina Pliskova, nr 13. -  Roberta Vinci i nr 28. Kristina Mladenovic. Porażki wysoko rozstawionych oznaczały, że w Melbourne pojawiło się kilka nazwisk, które dotąd nie osiągały znaczących sukcesów. Turniej życia rozegrały Johanna Konta i Zhang Shuai. Konta jest pierwszą Brytyjką, która awansowała do półfinału Wielkiego Szlema od czasów Jo Durie, czyli od 1984 roku(!). Zhang natomiast może czuć się jak wielkoszlemowa mistrzyni, gdyż zwycięstwo nad Madison Keys w czwartej rundzie było jej siódmym w Melbourne, a właśnie tyle meczów trzeba wygrać, by triumfować w całym turnieju. Chinka swój występ w Australii rozpoczynała jednak od kwalifikacji. W głównej drabince to ona wyeliminowała m.in. wiceliderkę rankingu Simonę Halep, czy zawsze groźną Alize Cornet. Z dobrej strony w Melbourne Park pokazały się też nowa nadzieja australijskiego tenisa, Daria Gavrilova, młoda Rosjanka Margarita Gasparyan i Niemka Anna-Lena Friedsam. Wszystkie trzy przegrały w czwartej rundzie z faworytkami, ale pozostawiły po sobie bardzo pozytywne wrażenie. Na pewno będzie o nich jeszcze głośno.

A co z pozostałymi faworytkami, które przetrwały rzeź rozstawionych? Fantastycznie zaprezentowała się Agnieszka Radwańska (4), która dotarła aż do półfinału, choć w 1/8 finału była bliska porażki z Friedsam, jednak w trzecim secie wróciła z bardzo dalekiej podróży. Pojedynek o finał z Sereną był tylko spacerkiem, niestety dla Amerykanki. Ćwierćfinał w Melbourne osiągnęła Maria Sharapova (5), ale podobnie jak Agnieszka nie postawiła się liderce rankingu. Na ty samym etapie swój udział w Australian Open zakończyła Carla Suarez Navarro (10), której drogę do pierwszego wielkoszlemowego półfinału w karierze zamknęła Radwańska.
Pierwszy Wielki Szlem w nowym sezonie przyniósł wiele niespodziewanych wyników, co zwiastuje niezwykle ciekawą, dalszą część tenisowych zmagań. Oby z udziałem Radwańskiej ...


Turniej debla miał tylko dwie bohaterki - Martinę Hingis i Sanię Mirzę. Popularna "SanTina", jak same siebie nazywają, jest niepokonana od 22 sierpnia 2015 roku (!), kiedy to po raz ostatni przegrały z tajwańskimi siostrami Chan (półfinał w Cincinnati). Hinduska i Szwajcarka, rozstawione w Melbourne z jedynką, przeszły przez turniej niczym walec, miażdżąc po drodze kolejne rywalki. Małe problemy napotkały jedynie w ćwierćfinale, gdzie jedynego seta urwały im Anna-Lena Groenefeld i Coco Vandeweghe. Ale na więcej Mirza i Hingis już nie pozwoliły. Zgarnęły trzeci z rzędu wielkoszlemowy skalp, po Wimbledonie i US Open 2015. Szwajcarsko-hinduska para może też pochwalić się imponującą liczbą 36 meczów z rzędu bez porażki, co jest najdłuższą taką serią w rywalizacji deblistek od 26 lat! Zwycięstwo w Australian Open było dwunastym wspólnym triumfem Hingis i Mirzy.

Finałowe rywalki Szwajcarki i Hinduski, Andrea Hlavackova i Lucie Hradecka także mogą zaliczyć turniej do udanych. Wszak nie udało im się wywalczyć trzeciego wielkoszlemowego tytułu (po French Open 2011 i US Open 2013), ale przegrać z tak dobrze dysponowanymi przeciwniczkami to żadna ujma. O mały włos, a Czeszki w ogóle nie znalazły by się w wielkim finale. W ćwierćfinale uciekły spod topora sióstr Chan, które prowadziły już 6:2, 5:2, ale potrafiły w wielkim stylu powrócić do gry i ostatecznie pokonać rozstawione z dwójką Tajwanki.

W turnieju debla nie było więc większych sensacji, choć za małe niespodzianki można uznać porażki Timei Babos i Katariny Srebotnik (4) w drugiej rundzie, czy Caroline Garcii i Kristiny Mladenovic (3) w trzeciej, w obu przypadkach z niżej notowanymi duetami.


Na koniec kilka słów o występach Polek w Melbourne Park. Poza Agnieszką Radwańską, o której już pisałem, o reszcie wyników wolelibyśmy chyba zapomnieć. Paula Kania, co prawda dobrze rozpoczęła kwalifikacje do AO (w pierwszej rundzie wygrała z rozstawioną z "13" Marią-Teresą Torro Flor), ale to wszystko na co było ją stać - odpadła już w drugiej rundzie, przegrywając z Julią Boserup. W głównej drabince jeszcze gorzej. Meczu otwarcia nie potrafiły wygrać ani Magda Linette, ani Urszula Radwańska. I o ile porażkę tej pierwszej można jakoś usprawiedliwić (Monica Puig była wszak w bardzo dobrej formie, o czym świadczy finał w Sydney), o tyle przegranej Uli z chorwacką nastolatką (gdy prowadzi 6:0, 3:0 i 30:0 z podwójnym breakiem) już totalnie nie potrafię zrozumieć... W deblu też katastrofa. Wszystkie nasze reprezentantki pokonane już w pierwszej rundzie. To nie było to, czego spodziewaliśmy się po występie Polek i na co czekaliśmy od początku sezonu...

A jutro podsumowanie turnieju mężczyzn.



















niedziela, 17 stycznia 2016

Rozgrzewka przed Melbourne. Doświadczenie górą.


Tydzień przed pierwszym wielkoszlemowym sprawdzianem w tym roku tenisistki i tenisiści szlifowali formę na czterech turniejach: trzech w Australii i jednym w Nowej Zelandii. Tradycyjnie już ostatnim etapem przygotowań do Australian Open jest Sydney, Hobart i Auckland i tradycyjnie czołówka kobiecego i męskiego rankingu rezygnuje ze startów, aby regenerować siły przed występem w Melbourne Park. Zobaczmy więc jak to wszystko wyglądało...

W Sydney, jedynym turnieju rangi Premier, obsada naturalnie wydawała się najmocniejsza. Na liście zgłoszeń cztery rakiety z Top10 i cała rzesza z drugiej dziesiątki rankingu. Kibice mogli tylko zacierać ręce na fantastycznie zapowiadającą się imprezę. No właśnie mogli.... bo tuż po losowaniu głównej drabinki z turnieju wycofały się Agnieszka Radwańska i triumfatorka sprzed roku Petra Kvitova. Obie narzekały na drobne problemy ze zdrowiem, a że na horyzoncie widać już AO lepiej dmuchać na zimne. W tej sytuacji na placu boju z Top10 pozostały już tylko najwyżej rozstawiona Simona Halep, dla której był to inauguracyjny występ w nowym sezonie oraz Angelique Kerber. Pierwsze skrzypce w największym mieście Australii grała jednak rosyjska weteranka Svetlana Kuznetsova. Mieszkająca w Dubaju 30-latka zaimponowała formą na tydzień przed najważniejszym turniejem w pierwszych czterech miesiącach roku. Mimo utrudniających grę opadów deszczu Rosjanka wygrała pasjonujący, blisko trzygodzinny półfinał z Halep i zaledwie kilka godzin później ponownie wyszła na kort, aby zmierzyć się w finale z rewelacją turnieju kwalifikantką Monicą Puig. Młoda Portorykanka, choć wyraźnie bardziej świeższa (w półfinale rywalka skreczowała przy stanie 6:0 dla Puig), nie potrafiła przeciwstawić się grającej jak za najlepszych lat zmotywowanej i rozpędzonej Svecie. Efekt - dwa zdobyte gemy i sromotna klęska. Kuznetsova zgarnia 16. tytuł do kolekcji, ale co najważniejsze dużo pewności siebie przed Melbourne. A co z pozostałymi faworytkami w Sydney? Bez formy wydają się być Ana Ivanovic i Timea Bacsinszky, które po raz drugi z rzędu pożegnały się z turniejem już w pierwszej rundzie, a kłopoty zdrowotne wyeliminowały też czwartą rozstawioną Angelique Kerber. Patrząc na liczbę wycofań i kreczów aż trudno uwierzyć, że to dopiero początek sezonu... 

W Hobart, drugim kobiecym turnieju w tym tygodniu, także nie obyło się bez zmian w głównej drabince. Po triumfie w Auckland z rywalizacji na Tasmanii zrezygnowała Sloane Stephens, która miała być tu największą gwiazdą. Oficjalnie Amerykankę dotknęła choroba wirusowa. Nieoficjalnie - podejrzewam odpoczynek. Nieobecność Stephens i sprzyjający układ w drabince znakomicie wykorzystała Alize Cornet zdobywając swój piąty tytuł w karierze. Francuzka w drodze do finału nie miała wymagających rywalek, a już w samym meczu o tytuł nie dała szans powoli odradzającej się Eugenie Bouchard. Kanadyjka przyznała później, że podczas decydującego pojedynku była myślami zupełnie w innym miejscu. Mimo porażki Genie może zaliczyć turniej do udanych. O tytuł (zresztą podobnie jak Cornet) zagrała po raz pierwszy od 2014 roku, a po drodze pokonała m.in. drugą (Giorgi - ćwierćfinał) i trzecią (Cibulkovą - półfinał) rozstawioną. Zwyżkująca forma Bouchard to niezbyt dobra wiadomość dla Agnieszki Radwańskiej, z którą może się zmierzyć już w drugiej rundzie AO. Z dobrej strony w stolicy Tasmanii pokazała się też Szwedka Larsson, która dotarła aż do półfinału. Zawiodły za to czwarta, piąta i szósta rozstawiona: Niculescu, Brengle i Strycova. 

Gospodarzy w Sydney zawiódł też Bernard Tomic. I nie do końca chodzi tu o wynik sportowy. Niesforny Australijczyk znów znalazł się w ogniu krytyki po tym jak w ćwierćfinale Apia International poddał mecz z Gabashvilim (przegrywał 3:6, 0:3) tłumacząc się zawrotami głowy. Nie wszyscy obserwujący to spotkanie uwierzyli Tomicowi, sugerując mu symulowanie (w przypadku zwycięstwa w trzech setach musiałby ponownie wyjść na kort tego samego dnia). Istnieją podejrzenia, że Bernie chciał się oszczędzać przed Australian Open. "Dwa dni przed rozpoczęciem turnieju wielkoszlemowego miałem rozegrać dwa mecze w jeden dzień. To nie byłoby dla mnie dobre" - miał powiedzieć najwyżej obecnie notowany Australijczyk, czym niejako potwierdził zarzuty wszystkich sympatyków tenisa. Rundę wcześniej, tyle że z dolnej części drabinki, skreczował też drugi z rozstawienia Dominic Thiem. Powód - pęcherze na stopie. Tytuł w Sydney obronił Viktor Troicki, który po pasjonującym trzysetowym widowisku pokonał Grigora Dimitrova. To trzeci skalp w karierze 29-letniego Serba. Dimitrov czeka na końcowy triumf już od czerwca 2014 roku kiedy to zwyciężył na trawiastych kortach Queen's Clubu. Może w Melbourne?

Tydzień przed Australian Open organizatorom turnieju w Auckland udało się ściągnąć do siebie dwóch tenisistów z czołowej dziesiątki rankingu ATP. W Nowej Zelandii chrapkę na kolejny tytuł mieli David Ferrer i Jo-Wilfried Tsonga. Jednak ani jeden, ani drugi nie zrealizowali swoich planów, obaj odpadli w półfinale, a trzecie w karierze trofeum zgarnął Roberto Bautista Agut. Hiszpan właśnie w półfinale pokonał Tsongę, a rundę wcześniej Isnera [3]. W finale miał już ułatwione zadanie, bo jego chory przeciwnik Jack Sock skreczował po niespełna 30 minutach gry (Hiszpan prowadził 6:1, 1:0). Zmagający się z grypą Amerykanin wyprawę do Auckland i tak może zaliczyć jak najbardziej na plus. W drodze do finału pokonał m.in. turniejową "jedynkę" Ferrera i "czwórkę" Andersona. Niezadowoleni z Nowej Zelandii mogą natomiast wrócić rozstawieni w ASB Tennis Classic Paire [5] i Karlovic [7], którzy przegrywali z niżej notowanymi tenisistami. 

Na koniec oczywiście kilka słów o występach Polaków. Wszyscy swoje występy zaczynali w tym tygodniu od kwalifikacji i wszyscy na kwalifikacjach skończyli... Łukasz Kubot przegrał w drugiej rundzie w Sydney z Amerykaninem Alexandrem Sarkissianem, Urszula Radwańska na tym samym etapie nie sprostała w Hobart Richel Hogenkamp, a już w pierwszym meczu marzenia Kasi Piter o głównej drabince przerwała Laura Pous-Tio. Z Sydney szybko pożegnała się też Magda Linette, którą odprawiła z kwitkiem Lucie Hradecka. Występy singlowe = katastrofa. Po raz kolejny widać, że polski tenis to Agnieszka Radwańska i ... dłuuugo nic. A jak było w deblu? Poza Kubotem i Matkowskim, którzy w Sydney dotarli do półfinału przegrywając z późniejszymi mistrzami J.Murrayem i Soaresem, reszta delikatnie mówiąc nie zachwyciła. Klaudia Jans Ignacik z Laurą Siegemund wygrały tylko jeden mecz, a Alicja Rosolska z Gabrielą Dąbrowski pozostały bez zwycięstwa. Mam nadzieję, że polski początek sezonu w Australii to tzw. pierwsze koty za płoty i teraz w Melbourne wszyscy pokażą na co ich tak na prawdę stać.    

     











poniedziałek, 11 stycznia 2016

Pierwsi mistrzowie nowego sezonu. "18" Agnieszki Radwańskiej.

Źródło: Twitter


Nowy sezon, nowe emocje, nowe nadzieje. Wszystko nowe. Ale czy na pewno? Początek rozgrywek WTA i ATP 2016 zdominowali starzy wyjadacze. W niemal wszystkich turniejach rozgrywanych w tym tygodniu triumfowało doświadczenie - pierwsze łupy zgarnęli mistrzowie lub finaliści wielkoszlemowi z długim już tenisowym stażem. Jedynie w Auckland i Brisbane (w rozgrywkach męskich) główne role odgrywali ci z mniejszym bagażem doświadczeń, choć czy w przypadku półfinalisty/tki Wielkiego Szlema można mówić o małym doświadczeniu?! Ale po kolei...


Początek nowego sezonu to tradycyjnie gorąca Australia i Nowa Zelandia, egzotyczne Indie oraz bogate Chiny i Katar. Tenisistki, którymi zajmę się w pierwszej kolejności, o pierwsze rankingowe punkty walczyły w Brisbane, Auckland i Shenzhen. Najlepiej obsadzonym był turniej rangi Premier w stolicy stanu Queensland. Organizatorom tradycyjnie już udało się ściągnąć do Brisbane najwięcej gwiazd: cztery tenisistki z Top 10 i pięć z drugiej dziesiątki. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ich ... kontuzje. Jeszcze przed pierwszymi meczami z turnieju wycofały się jego dwie największe gwiazdy - Halep i Sharapova, a swojego inauguracyjnego meczu drugiej rundy nie dokończyła też Muguruza. W Brisbane powstał więc pewnego rodzaju szpital. A jeśli dołożymy do tego słabe występy Bacsinszky i Bencic to w ćwierćfinale kibice mogli oglądać jedynie trzy z ośmiu rozstawionych tenisistek. Ale i one nie podbiły Brisbane. Bezkonkurencyjna okazała się za to nierozstawiona, ale bardzo mocna w tym tygodniu Victoria Azarenka. Białorusinka, dla której był to pierwszy wygrany turniej od sierpnia 2013 roku(!), w drodze po swój 18. tytuł straciła łącznie siedemnaście gemów, a jej finałowa rywalka Angelique Kerber nie miała na korcie nic do powiedzenia.


Nic do powiedzenia nie miały też tenisistki w Shenzhen, gdzie niepodzielnie rządziła Agnieszka Radwańska. Krakowianka niemal w cuglach wygrała chiński turniej, a gdy z dalszej gry w pierwszej rundzie spotkania z Saisai Zheng wycofała się chora Petra Kvitova nie było już rywalki, która mogłaby Polce jeszcze zagrozić. Tym bardziej, że rozstawione tenisistki zupełnie rozczarowały. W najlepszej ósemce, obok Agnieszki, znalazła się jeszcze tylko próbująca wrócić do dawnej formy Eugenie Bouchard, ale i ona odpadła już w kolejnym pojedynku. W finale zwycięski marsz Radwańskiej chciała zatrzymać Alison Riske, ale na zamiarach się skończyło. Polka nie dała Amerykance większych szans i odniosła 18. turniejowe zwycięstwo, a dziewiąte na kontynencie azjatyckim. Azja to szczęśliwe miejsce dla Agnieszki i aż żal, że nie ma tam żadnego turnieju Wielkiego Szlema... To drugi raz, kiedy Polka zgarnia główne trofeum w tygodniu otwierającym nowy sezon. Trzy lata temu nowy rok zainaugurowała zwycięstwem w nowozelandzkim Auckland.


W tym roku na listę triumfatorek w tym jednym z najpiękniejszych miast Nowej Zelandii, położonym u podnóża wygasłego wulkanu Eden wpisała się dość niespodziewanie Sloane Stephens. Dość niespodziewanie, gdyż faworytką całej imprezy była raczej jej rodaczka Venus Williams. Najwyżej rozstawiona Amerykanka zaliczyła jednak kompletną wpadkę, bo w meczu pierwszej rundy nie potrafiła pokonać 18-letniej Rosjanki Daryi Kasatkiny. Marzenia organizatorów, a przede wszystkim samej Vee o obronie tytułu prysły więc jak bańka mydlana. Jakby tego było mało kilka godzin później z turniejem pożegnała się też "dwójka" Ana Ivanovic. Serbka, zwyciężczyni tej imprezy sprzed dwóch lat, nie dała rady Naomi Broady. Inauguracyjnego pojedynku nie potrafiły też wygrać inne rozstawione tenisistki: Vandeweghe [6] i Van Uytvanck [8], a na drugiej rundzie zakończyły swój udział Kuznetsova [4] i Strycova [7]. W Auckland można było więc mówić o prawdziwej rzezi faworytek, którą przetrwały jedynie Caroline Wozniacki i Sloane Stephens. Ostatecznie puchar za zwycięstwo w całym turnieju zgarnęła Amerykanka, dla której był to drugi w karierze tytuł rangi WTA.


Tenis w męskim wydaniu mogliśmy oglądać w Doha, Brisbane i Chennai. Najsilniej obsadzony był turniej w stolicy Kataru, dokąd zawitało czterech tenisistów z Top 10. Ale gwiazdą numer jeden i niekwestionowanym faworytem do zwycięstwa był Novak Djokovic. Serb nie miał sobie równych podczas Qatar Exxonmobil Open. I choć doszło do wymarzonego przez organizatorów i wszystkich sympatyków tenisa finału marzeń Djokovic - Nadal to sam jego przebieg już porządnie rozczarował. Nole zdominował odwiecznego rywala, pozwolił mu na zdobycie zaledwie trzech gemów i łatwo sięgnął po swój 60. tytuł w głównym cyklu ATP. Co ciekawe premierowy tytuł w Doha. Oprócz Serba, turniej w mieście leżącym nad Zatoką Perską dobrze wspominać będzie też Ukrainiec Illia Marchenko (94. na świecie!), który dotarł tu aż do półfinału, pokonując w pierwszej rundzie obrońcę tytułu Davida Ferrera. Hiszpan nie był jedynym tenisistą, który przegrał inauguracyjny mecz z zawodnikiem dużo niżej notowanym. Wstydliwej porażki doznał też Feliciano Lopez, którego ograł 75. w rankingu ATP rodak Daniel Munoz de la Nava.


O ile w Doha poznaliśmy nowego mistrza Qatar Exxonmobil Open, o tyle w Aircel Chennai Open status quo zachowany. Po raz trzeci z rzędu, a czwarty w ogóle, mistrzowski tytuł powędrował do Stana Wawrinki. Szwajcar powtórzył sukces z 2011, 2014 i 2015 roku, kiedy to również nie znalazł pogromcy. W sumie było to jego 12. trofeum w karierze. O dużym sukcesie może też mówić 19-letni Borna Coric, dla którego był to debiut w finale zawodów głównego cyklu. W Chennai obyło się bez większych niespodzianek, choć z pewnością na fakt godny odnotowania zasługuje nazwisko Ramkumara Ramanathana w ćwierćfinale - młodego 21-letniego Hindusa, który solidnie wykorzystał przyznaną mu przez organizatorów dziką kartę.


Młodość dała też o sobie znać podczas turnieju w Brisbane. W gronie półfinalistów znalazło się aż trzech urodzonych po (lub w) 1990 roku - Dominic Thiem, Bernard Tomic i Milos Raonic. Stawkę uzupełnił stary (doświadczeniem, nie wiekiem) wyjadacz, ale jednocześnie największa gwiazda w stolicy stanu Queensland - Roger Federer. Szwajcar, wzorem ubiegłego roku, chciał okrasić pierwszy tydzień nowego sezonu kolejnym tytułem, ale nie pozwolił mu na to ten najstarszy z młodych muszkieterów, Kanadyjczyk Raonic. W powtórce finału sprzed roku Milos pokonał Federera w dwóch setach. Dodatkowym smaczkiem decydującego meczu było to, że obecnym trenerem Maestro jest Ivan Ljubicic, który w poprzednim sezonie zasiadał jeszcze w boksie Raonica...


Na koniec kilka słów na temat polskich osiągnięć w pierwszym tygodniu nowego sezonu. Oczywiście największym sukcesem może pochwalić się niezawodna Agnieszka Radwańska. 18. tytuł w Shenzen to dobry prognostyk przed kolejnymi turniejami, a zwłaszcza przed zbliżającym się wielkimi krokami Australian Open. Ale co za plecami krakowianki? Nic. Pustka. Głęboka dziura. Wielka przestrzeń, w której nic się nie dzieje. Paula Kania i Kasia Piter nie przebrnęły nawet jednej rundy kwalifikacji, pierwsza z nich przegrała w Auckland z Kirsten Flipkens, a druga w Brisbane z Laurą Pous-Tio. Magdę Linette pokonało w Shenzhen zatrucie pokarmowe i była zmuszona wycofać się jeszcze przed inauguracyjnym pojedynkiem. W kobiecym deblu też średnio. Alicja Rosolska w parze z Gabrielą Dąbrowski wygrała tylko jeden mecz - w Brisbane z mającymi australijski paszport rosyjskimi siostrami Rodionovymi. Klaudia Jans-Ignacik i Paula Kania w Auckland rozstawione z "czwórką" przegrały już pierwsze spotkanie.

W rywalizacji męskiej singla mieliśmy tylko jednego przedstawiciela. W Brisbane swoich sił w kwalifikacjach próbował Łukasz Kubot, ale już w pierwszej rundzie Japończyk Nishioka szybko sprowadził Polaka na ziemię, oddając mu ledwie dwa gemy... Niewiele lepiej poszło Łukaszowi w grze deblowej, gdzie w parze z Marcinem Matkowskim wygrali tylko jedno spotkanie. Liczyliśmy na więcej, bo Polacy byli rozstawieni w turnieju głównym z numerem 3. Taki sam wynik, tyle że w Chennai osiągnął Mariusz Fyrstenberg i partnerujący mu Santiago Gonzalez, choć na usprawiedliwienie można dodać, że ich pogromcy ostatecznie wygrali cały turniej. Ogólnie mówiąc pierwszy tydzień nowego sezonu to FALSTART w męskim wydaniu.